Choć sukces ma zazwyczaj wielu ojców, tym razem jednak to Donald Trump postanowił przypisać sobie większość zasług za nowe rekordy na Wall Street oraz tworzenie wielu miejsc pracy. Szkoda tylko, że siła oddziaływania prezydenta USA okazała się niewystarczająca w przypadku polskich małych spółek.
Trzeba przyznać, że ostanie tygodnie przyniosły Donaldowi Trumpowi wiele powodów do samozadowolenia, a jego twitterowe wpisy podsumowujące pierwszy rok prezydentury obfitowały w zachwyt nad hossą trwającą na rynku akcji, najlepszym od dekady poziomem sentymentu konsumentów czy przyrostem zatrudnienia. Najwyraźniej w uznaniu zasług gospodarza Białego Domu inwestorzy na Wall Street rozpoczęli obchody „rocznicowego" miesiąca, kupując akcje, co pozwoliło głównym indeksom na ustanowienie kolejnych maksimów. Bicie rekordów stało się praktycznie normą w ostatnich dwóch miesiącach. Wystarczy wspomnieć, że indeks S&P 500 w ostatnim roku osiągał nowe szczyty 60 razy, z czego aż 22 rekordowe dni przypadały na ostatnie osiem tygodni (czyli co druga sesja). To może i powinno robić wrażenie.
Co prawda przy tak jaskrawych przykładach siły trendu wzrostowego inwestorzy powinni się mieć na baczności, jednak analogiczne przykłady z historii amerykańskiej giełdy sugerują, że serie rekordów (gdy już się pojawią) nie kończą się zbyt szybko. Z podobnym schematem mieliśmy do czynienia zarówno w latach 2012–2014, w drugiej połowie lat 90., jak i w latach 1985–1987. Również trwający już prawie półtora roku okres bez większych (ponad 5-proc.) korekt i przebywania indeksu S&P 500 ponad długoterminową (200-sesyjną) średnią jest raczej ewenementem niż normą. Jednak nadal świadczącym o sile trendu wzrostowego, a niekoniecznie o jego rychłym zakończeniu. Oczywiście korekta, i to nawet kilkuprocentowa, może się zdarzyć w każdym momencie, ale nie jej powinni obawiać się inwestorzy, lecz krachu (1987) lub bessy (2008–2009). Ewentualnie dłuższej korekty, której nie da się zakwalifikować do żadnej z obu tych kategorii, ale bywa równie stresująca i męcząca dla giełdowych graczy (jak ta w latach 2015–2016).
Na razie trudno dostrzec sygnały świadczące o czyhającym tuż za rogiem spowolnieniu lub nawet recesji w światowych gospodarkach, od USA przez Europę po Polskę. Dlatego zmiana długoterminowego trendu na akcjach (tak jak w październiku 2007 roku) lub wielomiesięczna przerwa we wzrostach (taka jak sprzed dwóch lat) wydaje się mało prawdopodobna w najbliższych miesiącach.
Optymizm inwestorów...
Inaczej ma się sprawa z krachem. Ten rządzi się własnymi prawami, niezależnymi od danych gospodarczych, wyników spółek itp. Ponieważ w ubiegłym miesiącu obchodziliśmy okrągłą 30. rocznicę krachu z 19 października 1987 roku, w ekonomicznej prasie zaroiło się od prób oceny ryzyka powtórzenia się podobnego wydarzenia w najbliższej przyszłości. Do czynników, które (w ocenie wielu obserwatorów rynku) mogłyby jeśli nie wywołać, to zapewne wzmocnić potencjalne „zejście lawiny", można zaliczyć zarówno nadmierną popularność funduszy pasywnych, jak i rosnący udział strategii inwestycyjnych ograniczających zmienność portfela. Przypomnę tylko, że jednym z elementów odpowiedzialnych za krach sprzed 30 lat miały być implementowane dość szeroko w połowie lat 80. ubiegłego stulecia strategie zabezpieczające portfel przez spadkami. Gwoli ścisłości należy też wspomnieć o 40-proc. wzroście indeksu S&P 500, który poprzedzał jesienne tąpnięcie, podwyżkach stóp przez Fed oraz wzroście rentowności obligacji z 7 do 10 proc. w ciągu kilku miesięcy.