Jak podaje niezawodna Wikipedia, Schadenfreude to przyjemność czerpana z cudzego nieszczęścia bądź niepowodzenia. Mnie natomiast interesuje, jak nazwać irracjonalną radość czerpaną z własnego nieszczęścia bądź niepowodzenia. Potrzeba użycia takiego słowa pojawiła mi się całkiem niedawno, z okazji osiągnięcia porozumienia między Grecją a jej wierzycielami. Przypomnijmy, porozumienia, które – zgodnie z oficjalnym przesłaniem – pozwoliło uniknąć Grexitu (czyli wyjścia Grecji ze strefy euro) i które było przyczyną wielkiej radości wszystkich zainteresowanych stron: Grecji, rynków finansowych i państw unijnych.

Tymczasem, jeśli sprawie przyjrzeć się bliżej, powodów do radości jest jak na lekarstwo. Dostrzegają to zresztą sami zainteresowani. W niedawnej ankiecie przeprowadzonej przez agencję Bloomberg 70 proc. ankietowanych instytucji było zdania, że najnowszy program pomocy pozwolił uniknąć Grexitu w tym roku. Jednocześnie jednak 71 proc. zapytanych twierdziło, że program ten nie wyklucza ryzyka Grexitu w roku przyszłym. Czyli zdaniem rynku ponad 80 mld euro wpompowane w Grecję w ramach najnowszego programu pomocy nie załatwia problemu, jedynie kupuje czas. A w przyszłym roku problem greckiego długu może powrócić, tyle tylko że większy o ponad 80 miliardów. Czy to naprawdę jest powód do radości?

Po drugie i ważniejsze, wraz z postępem negocjacji w sprawie greckiego długu można było odnieść wrażenie, że europejska „ulica" coraz mniej podzielała pomocową determinację europejskich elit. Bo tam, gdzie zaczynają się pieniądze, kończą się sentymenty. Nie dotyczy to oczywiście europejskich przywódców. Oni, jak to politycy, rozdawali nie swoje pieniądze, więc bez problemu mogli wykazać się hojnością w ratowaniu integralności strefy euro. Chodzi tu bardziej o cierpliwość europejskiego podatnika, który w ostatnim czasie coraz bardziej uświadamiał sobie, że strefa euro to nie tylko przynależność do prestiżowego klubu i komfort płacenia w tej samej walucie w wielu krajach, ale również zdecydowanie mniej miła konieczność ponoszenia realnych wydatków na cele, na które wcale by się wydatków ponosić nie chciało. Summa summarum, w efekcie kryzysu greckiego wiara przeciętnego europejskiego Kowalskiego w to, że jednolitość strefy euro jest wartością nadrzędną i wartą wszelkich poświęceń (w tym finansowych), chyba trochę się nadwerężyła. Widać to było choćby w sondażach przeprowadzonych u największego dawcy pomocy finansowej, czyli w Niemczech, w których to sondażach poczesne miejsce zajmowali zwolennicy twardego kursu wobec Grecji, czyli albo wyjścia Grecji ze strefy euro, albo przynajmniej twardej polityki negocjacyjnej wobec tego kraju. I to zjawisko słabnącego społecznego entuzjazmu odnośnie do europejskiej integracji stanowić powinno jeszcze mniejszy powód do radości dla europejskich elit.

Podsumowując, w efekcie porozumienia z Grecją najprawdopodobniej nie dość, że nie rozwiązano problemu, ale jedynie odsunięto go w czasie, to jeszcze zapłacono za to sporą cenę . A ceną, którą przyszło zapłacić za porozumienie, nie jest tylko osiemdziesiąt kilka miliardów euro. Tą ceną jest przede wszystkim to, że coraz częściej pojawia się wątpliwość, czy idee fixe mówiąca, że strefy euro w jej obecnym kształcie należy bronić za wszelką cenę, nie staje się aby zbyt kosztowną fanaberią. Nie wygląda to na sukces. A mimo wszystko wszyscy się cieszą. Że cieszą się Grecy – to rozumiem. Mają kilkadziesiąt świeżutkich miliardów euro. Ale dlaczego cieszą się rynki i europejscy wierzyciele Grecji? Tego zrozumieć nie potrafię.

Ale w ogóle dlaczego się nad tym zastanawiam? Przecież, jak mówi porzekadło: nie nasz cyrk, nie nasze małpy. I nie nasze pieniądze. Jeśli państwa strefy euro chcą wydawać pieniądze podatników na kolejne programy pomocy – ich problem. Niemniej jednak musimy zdawać sobie sprawę z następstw powyższych zdarzeń dla naszego pięknego kraju. I nie chodzi mi wcale o to, że – jak napisałem wcześniej – jest spore ryzyko, że za parę kwartałów problem grecki może powrócić w nawet większej skali. Powrócić ze wszystkimi niemiłymi konsekwencjami dla naszych krajowych rynków finansowych. Bardziej chodzi mi o to, że Polska jest członkiem unii walutowej z derogacją, czyli wcześniej czy później musi euro przyjąć. I dla nas ma dość istotne znaczenie to, do jakiej strefy euro będziemy wchodzić (nawet jeśli jest to pieśń dalekiej przyszłości): mocnej i zwartej czy słabej i skłóconej. A na razie wygląda na to, że zmierzamy w tę drugą, mniej korzystną stronę...