Los OFE, czyli ostatnie nisko wiszące owoce kuszą

OFE stały się jeszcze bardziej łakomym kąskiem dla polityków, od których zależy ich los

Publikacja: 18.10.2021 05:00

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj

Foto: materiały prasowe

Koniec OFE zapowiadany był już tyle razy, że fundusze wydają się być wręcz nieśmiertelne. To jednak jedynie pozory, bo zbliża się czas, gdy wykonana zostanie polityczna decyzja o ich likwidacji. Nie zostały uwzględnione w budżecie na 2022 rok, z czego wynika, że ich pęczniejący – dzięki hossie – majątek zostanie zachowany na wyborczy 2023 rok, kiedy mogą się przydać na budżetową czarną godzinę. Wtedy łatwo będzie politycznie sięgnąć po ostatnie tak nisko wiszące owoce, być może nawet całkowicie je nacjonalizując.

Były negatywnym bohaterem za rządów PO–PSL, po zmianie władzy również nie doczekały się uznania jako efektywny element emerytalnego zabezpieczenia, tylko zapadła decyzja polityczna o ich likwidacji. Tyle że jak niewiele z decyzji obecnie rządzącego obozu nie może się ona doczekać realizacji i pozostaje w zawieszeniu. Dlatego zasadne jest rozważanie przyszłości funduszy, które dwie dekady temu były reklamowane jako wręcz dar z nieba dla emerytów, którzy mieli spędzać wakacje pod palmami – życie staruszków miało być dzięki nim po prostu wesołe. Od dłuższego czasu wiadomo, że tak jak w reklamach nie będzie. Jednak gra toczy się nie tylko o zgromadzone pieniądze przyszłych emerytów, ale także stabilność polskiego rynku kapitałowego, gdyż OFE stanowiły i – czy ktoś tego chce czy nie – stanowią nadal jeden z jego filarów. Jeśli nie pod względem aktywności, to przynajmniej pod względem pasywnej własności w rzeszy giełdowych spółek, najczęściej pozostających pod prywatną kontrolą. Ich przyszłość jest kluczowa dla pozostałych współwłaścicieli, którzy są od lat wystawieni na wojnę nerwów, nie wiedząc, kto docelowo będzie ich partnerem w akcjonariacie.

Dodatkowo, gra toczy się o coraz większe pieniądze, bo na koniec tegorocznych wakacji aktywa OFE sięgały blisko 170 mld zł (na koniec 2020 roku wynosiły 148 mld zł). Zatem OFE wykorzystały okres pandemicznej hossy, gdy giełdy zostały zalane gigantyczną falą dodrukowanych pieniędzy. I dzięki temu – paradoksalnie – stały się jeszcze bardziej łakomym kąskiem dla polityków, od których zależy ich los.

OFE w obecnym kształcie miały przestać istnieć 27 listopada 2020 roku, potem pojawił się termin 22 stycznia 2022 roku. Tymczasem reforma OFE, czyli dokonanie przez nich żywota, nie tylko spadła w 2021 roku z agendy legislacyjnej, ale nie została również uwzględniona w budżecie na 2022 rok, jak to oficjalnie określono „ostrożnościowo". Odłożenie tematu OFE do zamrażarki uzasadniane jest koniecznością jego dopasowania do ustaw podatkowych w ramach Polskiego Ładu. W tym miejscu warto się zatrzymać i pomyśleć, co stałoby się, gdyby nie było pandemii i OFE zostały zlikwidowane 27 listopada 2020 roku? A potem dopiero pojawiły się pomysły zmian podatkowych. Otóż ci, którzy nie przenieśliby się do ZUS, zdążyliby zapłacić 15 proc. opłatę przekształceniową za transfer do IKE, która miała być ekwiwalentem podatku od przyszłej emerytury tych, którzy wybraliby ZUS. Tyle że potem ci z IKE ze zdziwieniem dowiedzieliby się, że z powodu zwolnienia emerytur z podatku do określonej wysokości część „zusowska" mogłaby nie zapłacić nic. Zatem mogliby się poczuć naprawdę zrobieni w balona i rację mieliby ci, którzy nie ufają państwu, szczególnie jeśli dziś jednym zabiera, a jutro innym łaskawie daruje.

Jeśli OFE w 2022 roku nie zostaną zlikwidowane, to sprawa przejdzie na kolejny rok, a będzie to już rok wyborczy. I to może się okazać niezwykle ważne dla losów OFE. Po pierwsze, w obozie władzy od lat ścierają się różne frakcje podzielone w sprawie, co zrobić z OFE. Po drugie, rok wyborczy będzie mieć swoje wyborcze wymagania. A jak uczy nas historia, kończy się to dosypywaniem kasy – w postaci np. czystych transferów pieniężnych – dla tych grup wyborców, na których głosy można liczyć. Tyle że dosypywać trzeba mieć też z czego. A 2023 może się okazać rokiem prawdy budżetowej i jeśli dalsze brnięcie w ogromny dług – budżetowy i pozabudżetowy – nie będzie możliwe lub stanie się za drogie (z powodu prawdopodobnych podwyżek stóp procentowych i zwyżki rentowności obligacji), to jakie zostaną w Polsce proste rezerwuary żywego kapitału, po jaki może sięgnąć rząd, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota? W zasadzie pozostaje tylko jedno miejsce – OFE.

Zupełna nacjonalizacja wpisywałaby się idealnie w trend upaństwowienia gospodarki, bo można by to zrobić hurtowo, bez mozolnych pojedynczych transakcji spod szyldu „repolonizacji" czy „udomowienia". Jest to o tyle proste, że – co warto podkreślić – środki zgromadzone w OFE mają status publiczny, potwierdzony orzeczeniami Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego. Dlatego rząd PO–PSL mógł je okroić z części obligacyjnej, a każdy kolejny może uczynić, co mu się żywnie podoba. Czyli mamy do czynienia z coraz większą górą pieniędzy, która przypomina rezerwę na czarną godzinę budżetową. Oczywiście tłumaczeń, dlaczego OFE jeszcze istnieją, może być wiele poza pandemią i podatkami, ale nie zmienia to faktu, że ich likwidacji – połączonej z transferem środków na prywatne konta IKE dla zainteresowanych – jak nie było, tak nie ma. I dopóki do tego nie dojdzie, opcji całkowitej nacjonalizacji nie można wykluczyć. A im bliżej kolejnych wyborów, tym taki scenariusz staje się groźniejszy, bo motywacje polityczne zawsze wtedy biorą górę na ekonomicznymi, nie mówiąc już o interesie rynku kapitałowego, dla którego byłoby to gigantyczne zagrożenie (ok. czterech piątych aktywów ulokowane jest w akcjach). W takim czarnym scenariuszu konsekwencją może być załamanie notowań i rejterada inwestorów, zarówno krajowych jak i zagranicznych. Akcjonariusze spółek prywatnych „od zawsze" nagle znaleźliby się w towarzystwie upolitycznionych rad nadzorczych, a przecież kiedyś, idąc na giełdę, wcale się tak nie umawiali, że ich spółki mogą zostać częściowo znacjonalizowane tylnymi drzwiami. Dlatego można sobie wyobrazić przyśpieszenie ściągania spółek z giełdy, aby – zanim pojawi się państwowy współwłaściciel – zabezpieczyć sobie całkowicie prywatny byt. Nasz parkiet straciłby też w oczach zagranicznych inwestorów, bo nadmierna obecność państwa na koniec zawsze wychodzi im bokiem. Oczywiście nigdy oficjalnie nie pójdą na wojnę z państwowym właścicielem, jeśli np. spółka będzie realizować jakiś wymyślony w zaciszu politycznych gabinetów plan albo nie będzie płacić dywidendy. Zamiast toczyć wojnę, raczej zdecydują się na sprzedaż akcji, aby przerzucić kapitał na inne, bardziej przyjazne rynki, gdzie państwo angażuje się bardziej regulacyjnie niż właścicielsko. Globalny kapitał jest mobilny i łatwo go wypłoszyć z rynku, który podąża w niebezpiecznym kierunku. A nacjonalizacja takim kierunkiem by była.

Podsumowując, kiedy los OFE się w końcu dokona, odejdą w ciszy i nie znajdą się chętni do ich obrony. Nikt nie będzie umierać za OFE. Bo trudno sobie wyobrazić, aby opozycja, po tym, co zrobiła funduszom w 2013 roku, kiedy była u władzy, miała jakikolwiek mandat do ich obrony. Dlatego nacjonalizacja może się okazać dość łatwa, ze szkodą dla całego rynku kapitałowego i gospodarki. W każdym innym wariancie trudno przypuszczać, aby państwo tak łatwo odpuściło okazję, aby również jak najwięcej z majątku uszczknąć dla siebie. Uzasadnienie zawsze się przecież znajdzie.

Felietony
Strategiczny błąd Fedu?
Felietony
O nożach, fundacjach rodzinnych i...
Felietony
Większy kawałek świata
Felietony
Kara goni karę
Felietony
Kryptowaluty w natarciu
Felietony
Emisje bez prospektu