Jesteśmy nie tylko prekursorem nowoczesnych giełd w tej części świata, ale też kontynuatorem świetnych dziewiętnastowiecznych tradycji (już od 1817 r.). Co zatem się stało, że od kilku lat ugrzęźliśmy na dobre, nie przyciągając na parkiet ani nowych emitentów, ani też kolejnych inwestorów?

Czy możliwość pozyskania nieograniczonego kapitału nie jest atrakcyjna? Giełda może być przecież oknem na świat, jak międzynarodowe lotnisko, którego szef patrzy na każdy startujący i lądujący samolot, mówiąc: to właśnie startują i lądują moje przychody. Samoloty nie mają wyjścia – muszą korzystać z lotniska. Podobnie z giełd papierów wartościowych musi korzystać szczególna kategoria inwestorów wyspecjalizowanych w notowanych publicznych spółkach. Jednak te spółki najpierw muszą się dowiedzieć, że giełda w ogóle działa, że na giełdzie pieniądz jest dostępny – ktoś musi do nich z taką informacją dotrzeć.

Lotniska mają lepiej – większość samolotów sama musi szukać lotniska, bez lotniska skończy marnie. Zatem samolot na lotnisko jest skazany, a spółka, jeśli jest dobra, a o takie zawsze chodzi, może otworzyć drzwi bankowi, pojedynczemu inwestorowi czy wreszcie może pozostawić zarobione pieniądze w biznesie, odkładając konsumpcję na później. Giełda nie jest jej niezbędna do przeżycia. Zwykły samolot nie uzupełni paliwa w powietrzu, musi dotankować na lotnisku. Jednak zarząd giełdy nie może, jak dyrektor lotniska, dbać jedynie o organizacyjną sprawność wewnętrzną, lecz musi po emitenta wyjść na zewnątrz, przekonać spółkę do rynku publicznego.

Giełda nie ma charakteru narodowego, może przyjąć każdego, kto tylko ma rozum i mądrze biznes prowadzi, przeto tak naprawdę nie ma żadnych ograniczeń liczbowych czy jakichkolwiek innych odnośnie do rynków, na których odpowiedni emitenci funkcjonują i z których można ich pozyskać. Jeśli tylko giełda ma chęć, zawsze znajdzie dobrze prowadzoną firmę, ze stabilnym planem rozwoju, silnym przywództwem, ale ze zbyt małym kapitałem. Innymi słowy: idealnego kandydata do wejścia na giełdę papierów wartościowych. Ach, gdyby tylko tak jeszcze popatrzeć na wygłodniałe kapitału rynki naszych sąsiadów: Ukrainę, Białoruś, a za chwilę także ich sąsiadów: Kazachstan, Uzbekistan, czy też dalszych sąsiadów, z kolei ich sąsiadów i tak dalej bez końca. Potrzebna jest jedynie dobra energia i przemożna chęć działania, aby pokonać przede wszystkim własne ograniczenia i zwykłe lenistwo. Wiele pereł jest już notowanych na warszawskiej giełdzie, jak to perły urosły siłą rzeczy, jednak prawdziwe diamenty wciąż pozostają nieodkryte nie tylko w Polsce, ale także, a może głównie, na Wschodzie.

Czy mamy na rynku kapitałowym jubilerów zdolnych je oszlifować? Oby wcześniej nie przejęli ich bankierzy inwestycyjni z Nowego Jorku, Londynu czy wreszcie Amsterdamu, mający własne, bardziej dynamiczne giełdy, bo gdzie jak gdzie, ale tam dobrze wiedzą, jak znaleźć piękny kamień i poddać go obróbce, aby zrobić z niego brylant i dobrze zarobić na jego sprzedaży. Dlaczego my nic nie robimy, aby takie diamenty pozyskać i po oszlifowaniu zachować dla giełdy w Warszawie? Zwykła ludzka niemoc czy paraliżujący strach przed wyzwaniem?