Wojciech Fangor, czyli sztuka dla milionów

Święta Bożego Narodzenia sprzyjają wspomnieniom. Powspominajmy Wojciecha Fangora, najdroższego polskiego malarza.

Publikacja: 25.12.2017 08:31

Artysta w laurowym wieńcu na głowie wznosi toast za zdrowie gości

Artysta w laurowym wieńcu na głowie wznosi toast za zdrowie gości

Foto: Fotorzepa, Janusz Miliszkiewicz

Tworzył sztukę dla milionów. Nie tylko plakaty, które zdobiły ulice Polski. Stworzył np. mozaiki na kolejowym dworcu Warszawa-Śródmieście. Od 1963 roku pulsują one kolorami tak samo jak obrazy Fangora rekordowo sprzedawane na aukcjach po milion złotych.

W 2007 roku wygrał międzynarodowy konkurs na projekt plastyczny stacji II linii warszawskiego metra. Na ścianach widocznych z peronów, położonych wzdłuż torów, zaprojektował dekoracje oparte na kompozycjach literniczych utworzonych z nazw poszczególnych stacji. Każda ściana ma około 120 m długości i wysokość około 4 metrów. Łączna powierzchnia to około 6,3 tys. metrów kwadratowych, ponieważ stacji jest siedem.

Kara śmierci za przedsiębiorczość

Urodził się w rodzinie bogatego przemysłowca. Gdyby ojciec artysty żył po 1989 roku, znalazłby się w pierwszej dziesiątce najbogatszych Polaków. Ojciec handlował metalami nieżelaznymi. Ściśle współpracował z przemysłem zbrojeniowym. W ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego zaczął budować pierwszą w Polsce hutę aluminium.

W PRL ojciec Fangora jako przedsiębiorca dostał karę śmierci za handel półfabrykatami bez zezwolenia. Po staraniach rodziny wyrok zmieniono na dożywocie. Komunistom zależało na likwidacji prywatnej przedsiębiorczości.

Matka malarza była pianistką, miała zainteresowania artystyczne. To matka wykierowała syna na artystę.

Kiedy poznałem Fangora w 2000 r., akurat malował futryny.

Kiedy poznałem Fangora w 2000 r., akurat malował futryny.

Fotorzepa/Janusz Miliszkiewicz

Już jako dziecko uwielbiał malować. W 1933 roku jego matka po powrocie z Riwiery Francuskiej zebrała dziecięce obrazki syna, który miał wtedy 11 lat. Zaniosła malunki do oceny Tadeuszowi Pruszkowskiemu, rektorowi Akademii Sztuk Pięknych, przywódcy legendarnego ugrupowania artystów Bractwo św. Łukasza.

Koła cieszą się największym powodzeniem

Koła cieszą się największym powodzeniem

DESA UNICUM/Marcin Koniak

Pruszkowski uznał, że dziecko jest plastycznie uzdolnione. Polecił swojego studenta Tadeusza Kozłowskiego jako korepetytora. Nastolatek jeździł z Kozłowskim do Kazimierza nad Wisłą na plenery Bractwa. Pruszkowski przylatywał tam swoim prywatnym samolotem, lądował na piasku na plaży.

Fangor namalował wiele świetnych portretów.

Fangor namalował wiele świetnych portretów.

Fotorzepa/Janusz Miliszkiewicz

Przegadałem godziny, siedząc w domu malarza. Kiedyś zagaiłem: – Przed wojną polscy bogacze bardziej niż dziś potrzebowali sztuki...

Na kolejowym dworcu Warszawa-Śródmieście zachowały się mozaiki z 1963 roku zaprojektowane przez arty

Na kolejowym dworcu Warszawa-Śródmieście zachowały się mozaiki z 1963 roku zaprojektowane przez artystę. Dziś są zniszczone i brudne.

Wojciech Fangor: – Potrzebowali sztuki, ale nie jako inwestycji, tylko dla codziennego przeżywania, dla budowania prestiżu domu i własnego nazwiska. Mój dom rodzinny, dom bogatych mieszczan, wypełniony był obrazami. To była potrzeba wyłącznie kulturowa. W domu pełno było obrazów Juliusza Kossaka, Witkacego. W salonie wisiał naturalnej wielkości portret matki w sukni balowej, namalowany przez Alfonsa Karpińskiego. Ojca sportretował Stefan Norblin.

Bogaci ludzie bywali u siebie prywatnie. Opinia o człowieku w dużej mierze zależała od stylu życia, od tego, czy otacza się sztuką i jaką sztuką, od jego prezentacji w tej dziedzinie.

Fangor: – To, jakim się jeździło autem, dla bogatych Polaków nie było przed wojną tak strasznie ważne jak dziś. Mój ojciec, bogaty przedsiębiorca, długie lata jeździł polskim fiatem i to mu w zupełności wystarczało. Zmienił auto tylko dlatego, że fiat był dość zawodny.

Wtedy liczyło się przede wszystkim wnętrze prywatnego domu. Wyjątkowo ważne było, jakie w domu wisiały obrazy, jakie stały antyki, czy była biblioteka, powszechne było domowe muzykowanie. Ludzie zamożni bardzo tego przestrzegali. Wojna to wszystko przetasowała.

Fangor w PRL robił błyskotliwą karierę i nie rezygnował z artystycznych ambicji. Jednak w 1961 roku wyjechał na stałe z Polski. W 1966 roku osiadł w USA. Kilka razy słyszałem, jak mówił, że jego amerykańska kariera artystyczna zaczęła się dzięki marszandowi Arturowi Lejwie i przyhamowała wraz z jego śmiercią.

W Nowym Jorku przy Fifth Avenue w Muzeum Solomona R. Guggenheima znajduje się jedna z najpiękniejszych kolekcji malarstwa w Ameryce. Zajmuje awangardowy gmach zaprojektowany przez Franka L. Wrighta. Kamienica za muzeum należała do Artura Lejwy, jednego z ważniejszych marszandów drugiej połowy XX wieku, który przed wojną wyemigrował z Polski.

Marszand z Nowego Jorku

Jako reporter ustaliłem nieznane fakty o polskim rodowodzie Lejwy. Dla Fangora to było odkrycie. Osobowość Lejwy intryguje. Przed wojną uczony-biochemik z perspektywą na światową karierę, po wojnie całkowicie poświecił się handlowi sztuką. Tajemnicę tej przemiany wyjaśniam w reportażu w mojej książce „Przygoda bycia Polakiem".

Kiedyś siedziałem z Fangorem i relacjonowałem mu moje reporterskie ustalenia. Malarz tak odpowiedział: – Lejwa był outsiderem wśród amerykańskich marszandów. Wystąpił nawet z ich związku zawodowego. Uważał, że są nieuczciwi, bo manipulują cenami. Z dnia na dzień, jak np. Leo Castelli, podbijają ceny o dziesiątki lub setki tysięcy. Lejwa był konserwatystą. Uważał, że nie cena rodzi jakość dzieła sztuki. Wolał podwyższać ceny powolutku, lecz systematycznie. Była to metoda bezpieczniejsza dla inwestorów i kolekcjonerów. Współpracował z Kahnweilerem, który postępował podobnie. Ten ich styl handlu nie pasował do czasów. Z tym swoim kultem etyki zawodowej obydwaj byli jak zabytki. Tamte czasy etykę miały gdzieś.

Wystawa w nowojorskiej galerii Lejwy miała większe praktyczne znacznie dla Fangora niż indywidualna wystawa w Muzeum Guggenheima.

– Lejwa znał wpływowych dziennikarzy. Po wystawie u niego czołowy krytyk „New York Timesa" John Canday poświęcił mi kolumnę gazety. U Guggenheima stale są czasowe wystawy. Natomiast całostronicowy tekst w „NYT" to rzadkość. Opieka wpływowego marszanda ma pierwszorzędne znaczenie dla malarza, szczególnie początkującego – wyjaśnił malarz.

Świątynia malarza

Fangora poznałem w 2000 roku. Po 40 latach wrócił wtedy do Polski i kupił dwór w Wilkowie. Miało to być muzeum artysty. Rozpoczęto generalny remont. Kiedy przyjechałem na miejsce, wielki malarz akurat malował futryny. Mój reportaż zatytułowałem „Świątynia Fangora".

Realistycznie mówił o rynku. Nie miał złudzeń: – Każdy, kto kupuje sztukę w celach inwestycyjnych, musi mieć własne rozeznanie mechanizmów rynkowych. Nie powinien polegać tylko na radach marszandów. Marszand może dla doraźnego zysku lansować obrazy, które same w sobie nie mają wartości artystycznej, które akurat ma na składzie. Handel sztuką to jest gra jak na giełdzie. Tu nie da się niczego zagwarantować, nawet zaplanować.

Wychowałem się na mozaikach, które warto obejrzeć na kolejowym dworcu Warszawa-Śródmieście. Jako dziecko od 1963 roku z zachwytem wpatrywałem się w nie, ilekroć wysiadywałem na dworcu i czekałem na pociąg. Nazwisko autora nie miało dla mnie żadnego (!) znaczenia. Nie znałem nazwiska autora mozaik do 1995 roku.

Dworzec naprawdę mnie zachwycał. Pamiętam, jak w 1968 roku byłem w Nałęczowie. Nagle pojawiła się miejscowa staruszka, babcia mojego kolegi. Spontanicznie zapytałem, czy już widziała warszawski Dworzec Śródmieście!

Starsza pani zamyśliła się przez chwilę i odrzekła: „Ostatni raz w Warszawie byłam w 1905...".

Inwestycje alternatywne
Retro jest w cenie: BMW 501. Barokowy anioł
Inwestycje alternatywne
Ciągle z klasą!
Inwestycje alternatywne
Wysoka cena niewiedzy
Inwestycje alternatywne
Pułapki inwestowania w sztukę
Inwestycje alternatywne
Retro jest w cenie. Pustynna burza
Inwestycje alternatywne
Retro jest w cenie: Volvo Amazon. Nie tylko dla Wonder Woman