Coś, co 100 lat temu było niewyobrażalne, dziś może być normalne, a za 100 lat archaiczne. Przesuwamy granice. Granice przesuwane były w ostatnich latach również przez banki centralne. Zapewne niewielu Niemców 10 lat temu wyobrażało sobie, że EBC będzie kupował portugalski dług. Jednak to, co robi Bank Japonii, to prawdziwa podróż w nieznane, wyprawa Kolumba, lot poza ostatnie orbity Układu Słonecznego.

Na początku okresu transformacji polskiej gospodarki Japonia pokazywana była jako przykład gospodarczego cudu. Nic dziwnego, pod koniec lat 80. tempo wzrostu PKB zbliżyło się do 10 proc., a społeczeństwo ustępowało zamożnością jedynie Szwajcarii. Jednak doszło do załamania, z którego Japonia jak dotąd nie zdołała się podnieść. Oczywiście, nadal jest to kraj bogaty, ale pomimo dekad niemal zerowych stóp i zwiększania wydatków rządowych nie udało się osiągnąć choćby przyzwoitego wzrostu. Teraz Japończycy postawili wszystko na jedną kartę.

Trzeba przyznać, że zostali poniekąd sprowokowani do takiej polityki przez inne banki centralne. Modę na „dodruk pieniądza" wypromowały Bank Anglii i Fed. Globalne luzowanie po 2008 roku było tak ogromne, że znacząco zwiększyło atrakcyjność jena pomimo pewnych wysiłków podejmowanych również przez Tokio. Bank Japonii niewiele jednak mógł zrobić, skoro jego podstawowa stopa była poniżej 1 proc. od połowy lat 90. W tym kontekście to niewielkie luzowanie było jak znaczące zacieśnienie wobec dolara, euro czy funta. Kurs jena był bardzo mocny, eksporterzy narzekali, gospodarkę dławiła deflacja. Polityczną szansę zwietrzył obecny premier Shinzo Abe, który przekonał wyborców, że poprzez zalanie gospodarki pieniądzem dokona cudu. W efekcie Bank Japonii stał się niejako wykonawczym ciałem rządu i radykalnie zmienił swoją politykę, skupując miesięcznie więcej długu niż Fed w szczytowym okresie, mimo że japońska gospodarka jest czterokrotnie mniejsza. Dołożył do tego fundusze akcji i nieruchomości, na co nie zdecydował się żaden inny bank centralny. Na moment obecny ma on ponad 43 proc. udziału w całym wyemitowanym długu rządowym oraz jest w gronie 10 największych akcjonariuszy w ponad 90 proc. spółek notowanych na giełdzie. A koniec lub choćby istotne zmniejszenie zakupów nawet nie jest na horyzoncie!

Pytanie jednak: do czego to prowadzi? W założeniu ekspansja monetarna rozrusza popyt, a firmy zwiększą produkcję i płace, aby go zaspokoić, tym samym uruchamiając samonapędzający się mechanizm. Bank Japonii co prawda nie powiedział jeszcze, co zrobi ze wszystkimi zgromadzonymi aktywami (śmiem sądzić, że sam tego nie wie), ale w teorii inflacja na poziomie średnio 2 proc. rocznie pomoże zmniejszyć skalę zadłużenia publicznego w relacji do PKB, które zasadniczo nie jest oprocentowane. Po jakichś 50 latach bilans banku wróci do normalności... Jednak takiego „happy endu" możemy nie doczekać, z bardzo wielu powodów. Skokowe osłabienie jena doprowadziło do wzrostu cen importu i zysków spółek, zwiększając konkurencyjność eksportu. I to w zasadzie tyle. Nieco wyższy wzrost gospodarczy w ostatnich kwartałach to właśnie efekt eksportu netto. Konsumpcja i inwestycje są nadal słabe, płace istotnie nie wzrosły, a inflacja konsumencka pozostaje lata świetlne od podniesionego celu na poziomie 2 proc. i to przy tak korzystnej (z perspektywy inflacji) dynamice cen energii. Wydaje się, że japońskie władze nie wyciągnęły wniosków z ostatnich 25 lat – gospodarka nie rozwija się, ponieważ społeczeństwo uważa, że rosnące zadłużenie publiczne jedynie pogorszy sytuację w przyszłości, a zatem trzeba się na tę okoliczność zabezpieczyć. A że w Japonii gros oszczędności ląduje na bankowych depozytach, które z kolei parkowane są w banku centralnym, taka polityka prowadzi donikąd. Rozszerzenie interwencjonizmu do absurdalnych rozmiarów nie odpowiada na przyczyny, dla których ta polityka nie działała w mniejszych dawkach.

W większości innych gospodarek już na tym etapie mielibyśmy poważny kryzys finansowy. Na przykład w Polsce inwestorzy uciekaliby drzwiami i oknami, doprowadzając do załamania kursu waluty i kryzysu bankowego. Jednak Japonia jest specyficzna, gigantyczny dług publiczny finansowany jest przez jeszcze większe krajowe oszczędności, a lata nadwyżek handlowych oznaczają, że Japończycy nie potrzebują zagranicznego kapitału. To pozwala im przesunąć granice eksperymentu daleko poza grubą linię dla innych rządów, ale też może oznaczać fatalne długofalowe skutki. Na razie ceny akcji japońskich spółek rosną jak na drożdżach, bo któż chciałby spekulować przeciwko bankowi centralnemu, którego ogranicza jedynie wyobraźnia premiera i jego doradców? Ale co będzie, jeśli za dwa–trzy lata Abenomics nie zacznie przynosić rezultatów? Rząd poprzez bank centralny znacjonalizuje całą gospodarkę, rozmieniając na drobne oszczędności swoich przyszłych emerytów? Trudno w tej chwili odpowiedzieć na to pytanie, ale jednak nie każda wyprawa w nieznane kończyła się sukcesem na miarę Krzysztofa Kolumba.