W ostatnich dniach emitenci otrzymali od nadzorcy ankietę dotyczącą stopnia zgodności z wymogami nowej ustawy o biegłych rewidentach. Jest to słuszny i chyba jedyny możliwy kierunek ewolucji nadzoru wobec wzmożonej aktywności regulatora. Jednocześnie rodzi to trochę niepokoju, choć także napawa optymizmem, o ile zminimalizowane zostanie ryzyko operowania na błędnych danych.
Niejednokrotnie pisałem o nawałnicy regulacyjnej, która od lat uderza w emitentów. Trzeba jednak empatycznie przyznać, że w jeszcze gorszej sytuacji jest nadzorca, który musi nie tylko zrozumieć wszystkie nowe przepisy, ale jeszcze zweryfikować stan zrozumienia i przestrzegania tych przepisów przez spółki giełdowe. Dlatego od kilku miesięcy możemy obserwować stopniowe przechodzenie nadzorcy w tryb nadzoru korespondencyjnego, tj. pozyskiwania od podmiotów nadzorowanych danych potrzebnych do oceny ryzyka i ewentualnego podjęcia kroków nadzorczych.
Dlatego, chociaż emitenci nie ochłonęli jeszcze z „klasówki" z MAR (której wyniki szczegółowo omówiliśmy podczas wtorkowego Forum Cenotwórczości SEG), rozpoczęło się „kolokwium" z ustawy o biegłych. To 20 bardzo ciekawych pytań, część z nich jest mocno rozbudowana, część wymaga podania danych osobowych, część finansowych, część wykazania istnienia określonych dokumentów, część dotyczy wykazania istniejącego stanu rzeczy. Tego typu pytania ze strony nadzorcy najczęściej wywołują niepokój, choć niekoniecznie uzasadniony.
Są jednak elementy, które wywołują niepokój absolutnie uzasadniony. Pierwszy z nich to termin – około 10 dni kalendarzowych (spółki otrzymywały ankietę w różnym terminie), do końca listopada. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że im krócej trwa kolokwium, tym mniejsze ryzyko ściągania, ale wydaje się, że jest to jednak termin zbyt krótki, zwłaszcza że w przypadku wielu spółek przypada na finalizację prac nad raportem za trzeci kwartał. Ponadto odpowiedzi na niektóre pytania mogą wymagać nie tylko ich przygotowania przez pracowników spółki, ale też np. skontaktowania się z radą nadzorczą, która akurat w ciągu tych kilku dni może nie być w pełni dostępna. A ryzyko wynikające z ewentualnego błędu w odpowiedzi na pytania nadzorcy jest przecież kolosalne. Stres związany z tym testem mógłby być zatem istotnie mniejszy, gdyby całą operację przełożono o tydzień lub dwa – rynek chyba by się w tym czasie nie zawalił.
Drugi element niepokojący to wyjście w ankiecie poza wymogi wynikające wprost z przepisów prawa, choć w oczywisty sposób wynikające ze zdrowego rozsądku. W wielu spółkach zabieg ten wywołał rozedrganie emocjonalne, gdyż pojawiło się podejrzenie, że w ferworze walki regulacyjnej przeoczono jakiś nowy wymóg. I nawet jeśli emitent obiektywnie nie ma problemu z udzieleniem pełnej odpowiedzi na takie pytania, to subiektywnie czuje się nieswojo, szuka podstawy prawnej, aby zweryfikować, czy aby to, co zrobił w oparciu o swój chłopski/babski rozum, konsumuje wymogi „wyindukowanej" regulacji. Tu też można by było istotnie obniżyć poziom stresu poprzez proste wskazanie, że wprawdzie regulacje tego nie wymagają, ale nadzorca chciałby wiedzieć, jak emitent rozwiązał dany problem.