Poszukiwacze zaginionego bezrobocia

Patrząc na wyniki finansowe przedsiębiorstw, nie widać fantastycznego wzrostu ich zysków oraz poprawy rentowności.

Publikacja: 29.08.2018 05:00

Łukasz Kozłowski główny ekonomista, Federacja Przedsiębiorców Polskich

Łukasz Kozłowski główny ekonomista, Federacja Przedsiębiorców Polskich

Foto: materiały prasowe

Od dwóch lat niemal każda kolejna publikacja danych o bezrobociu w Polsce wyznacza nowe minimum dla posttransformacyjnego okresu funkcjonowania naszej gospodarki. U progu II połowy 2018 r. odsetek osób niepracujących wśród aktywnych zawodowo zmalał – jak podaje Eurostat – do zaledwie 3,7 proc., co czyni Polskę krajem z 4. najniższym poziomem stopy bezrobocia wśród członków Unii Europejskiej. To aż o 0,7 pkt proc. mniej niż publikowany jeszcze w maju wskaźnik na koniec I kwartału. W głównej mierze jest to zasługą rewizji, której później dokonano. Rewizja danych o bezrobociu na ogół przywołuje na myśl weryfikację wielkości mianownika, czyli liczby osób aktywnych zawodowo. W tym przypadku zmiana wartości licznika również miała duże znaczenie, gdyż w jej wyniku szacowana liczba bezrobotnych w poszczególnych miesiącach została zmniejszona o około 80 tys.

W kontekście prognoz formułowanych jeszcze kilka lat temu przez zdecydowaną większość profesjonalnych analityków, instytucji międzynarodowych oraz polski rząd tak głęboki spadek bezrobocia należy uznać za duże zaskoczenie. Jeszcze większą niespodzianką jest fakt, iż skala napięć na rynku pracy – które przekładają się na całą gospodarkę – związanych z tą nową sytuacją pozostaje relatywnie ograniczona. Jeszcze na początku 2013 r. NBP oceniał, że graniczna stopa bezrobocia, poniżej której zaczyna się pojawiać wzmożona inflacja płacowa (tzw. NAWRU, określana również mianem naturalnej stopy bezrobocia), będzie stopniowo rosła i w 2015 r. wyniesie 10,8 proc. Gdyby tak było w rzeczywistości, już dawno wskaźniki nominalnej dynamiki płac, a w ślad za nimi również i cen, znalazłyby się na eksplozywnej trajektorii.

W związku z tym uznano, że dotychczasowe szacunki naturalnej stopy bezrobocia były nieprecyzyjne, i zaczęto je obniżać. Kiedy faktycznie notowana stopa bezrobocia przekraczała kolejną narysowaną na piasku linię, ciągle jednak nie działo się nic spektakularnego. Pojedyncze rewizje szacunków przeobraziły się w nieprzerwany niemal cykl. Histereza bezrobocia w Polsce, czyli, najprościej mówiąc, jego tendencja do uporczywego utrzymywania się na wysokich poziomach – tak bardzo utrwalona i widoczna przez długie lata – w niepostrzeżony i zaskakujący sposób gdzieś się ulotniła. To, co do tej pory wydawało się krótkim momentem szczęścia doświadczanym w samym szczycie cyklu (tak jak w roku 1998 oraz 2008) – czyli spadek stopy bezrobocia do wartości jednocyfrowych – stało się elementem normalności.

Obecnie NBP szacuje, że w warunkach roku 2018 stopa NAWRU wynosi w naszym kraju 4,8 proc., podczas gdy Komisja Europejska przyjmuje ją na poziomie 5,7 proc. Każda z tych wartości jest wyraźnie powyżej aktualnych poziomów bezrobocia liczonego metodą wspólną dla państw UE. Czy doświadczamy jednak wyraźnych symptomów typowych dla przegrzewającego się rynku pracy? Pracodawcy bez wątpienia mają poważne trudności z rekrutacją nowych pracowników. Dynamika wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw również generalnie przyspiesza. Wciąż jest to jednak dość przytłumiona akceleracja. Do początku 2017 r. płace nominale rosły średnio o około 4 proc. rok do roku. Teraz są to wartości powyżej 7 proc. Można jednak mieć wątpliwości, czy w większym stopniu szybsze tempo wzrostu wynagrodzeń wymusił coraz ciaśniejszy rynek pracy, czy też reakcja na rosnące ceny dóbr konsumpcyjnych, które jeszcze do prawie samego końca 2016 r. spadały w ujęciu rok do roku, podczas gdy w latach 2017–2018 CPI oscyluje wokół celu banku centralnego – choć mowa tu raczej o celu Europejskiego Banku Centralnego niż NBP.

Ponadto od IV kwartału ubiegłego roku ścieżka wzrostu dynamiki płac jest wyraźnie mniej stroma niż we wcześniejszych okresach. Rosnące wynagrodzenia trudno również traktować jako wiodącą siłę napędową procesów inflacyjnych w Polsce – zwłaszcza że w lipcu ich roczna dynamika w sektorze przedsiębiorstw nieoczekiwanie osłabła, a w porównaniu z poprzednim miesiącem pensje obniżyły się średnio o 0,5 proc.

Inflacja bazowa po wyłączeniu cen energii i żywności wynosi w tym samym czasie 0,6 proc. rok do roku, podczas gdy jeszcze w styczniu kształtowała się na poziomie 1 proc. Bardzo silnie kontrastuje to z sytuacją sprzed dokładnie dziesięciu lat, kiedy jednym z wiodących tematów ekonomicznego dyskursu stawał się efekt drugiej rundy, czyli samonapędzająca się spirala podwyżek płac i cen. Teraz z niczym takim nie mamy do czynienia, a prognozy na najbliższe miesiące wskazują raczej na spowolnienie wzrostu cen.

Dlaczego tak się dzieje? Patrząc na wyniki finansowe przedsiębiorstw, nie widać fantastycznego wzrostu ich zysków oraz poprawy rentowności. Przychody co prawda rosną za sprawą bardzo silnego popytu, ale koszty dotrzymują im tempa – nie tylko te osobowe. Ze względu na presję konkurencyjną oraz elastyczność popytu firmy na razie nie są w stanie ustalać istotnie wyższych niż dotąd cen oferowanych przez siebie towarów i usług. Kontrolowaniu wywołujących inflację nacisków płacowych bez wątpienia sprzyja również pojawienie się na polskim rynku pracy znacznej liczby cudzoziemców.

Poszukiwanie inflacyjnej podłogi dla obniżającej się stopy bezrobocia trwa zatem w najlepsze. Im dłużej ten proces będzie się przeciągał, tym lepiej dla polskiej gospodarki. Okazuje się, że czasami można jednak mieć równocześnie to, co najlepsze z obu światów – niskie bezrobocie, które nie odbija się czkawką w postaci szybujących w górę cen.

Felietony
Ile odliczać?
Felietony
Zbieranie danych do ESRS-ów
Felietony
Nowa epoka w prospektach?
Felietony
Altcoiny – między potencjałem a ryzykiem
Felietony
Dyskretny urok samotności
Felietony
LSME – duże wyzwanie dla małych spółek