Strategia – gdzie jesteśmy z perspektywy międzynarodowej

Udział kapitalizacji GPW w kapitalizacji giełd Europy kontynentalnej wynosi zaledwie 1,7 proc. Jeśli weźmiemy pod uwagę też grupę giełdy londyńskiej, to udział ten spadnie do 1,1 proc. A jeśli chcielibyśmy sprawdzić nasze znaczenie w świecie, to udział ten staje się mikroskopijny.

Publikacja: 01.02.2018 04:00

Tydzień temu przedstawiłem statystyki dotyczące polskiego rynku kapitałowego i w zależności od potrzeb mogliśmy się cieszyć rozwojem (dynamiczny wzrost kapitalizacji, obrotów i indeksów) lub martwić „zwojem" (spadek liczby notowanych spółek, odpływ kapitału od emitentów do inwestorów). Wszystko to jednak zostało przedstawione na podstawie benchmarku wewnętrznego, porównane do wcześniejszych odczytów, nie zaś do rynków zagranicznych. Dziś pora zrelatywizować te dane perspektywą międzynarodową.

Jakoś tak wyszło, że określamy się mianem rynku „średniego", co chyba wykracza poza granice eufemizmu. Wprawdzie rzeczywiście są rynki mniejsze, ale – jak wynika z danych FESE na koniec roku 2017 – udział kapitalizacji GPW w kapitalizacji giełd Europy kontynentalnej wynosi zaledwie 1,7 proc. Jeśli weźmiemy pod uwagę też grupę giełdy londyńskiej, to udział ten spadnie do 1,1 proc. A jeśli chcielibyśmy sprawdzić nasze znaczenie w świecie, to udział ten staje się mikroskopijny.

Większość notowanych w Warszawie podmiotów bardziej wyczerpuje definicję startupu niż spółki giełdowej. Tylko połowa emitentów ma wartość przekraczającą 10 mln euro (315 na rynku regulowanym i 48 na NewConnect), 115 przekracza 100 mln euro, a zaledwie 34 przekracza 1 mld euro. Dla kontekstu – prowadzone obecnie w ramach UE prace nad zmianą definicji małego i średniego przedsiębiorstwa proponują pułap wartości na poziomie... 1 mld euro kapitalizacji właśnie.

Warto zatem jasno zaznaczyć, że nie jesteśmy rynkiem średnim, tylko małym, a z perspektywy globalnej nawet rynkiem bardzo małym. Ten wstęp nie jest po to, żeby komuś popsuć humor, tylko żeby jasno przedstawić realia i do tych realiów dostosować działania i koszty. Aspiracyjnie kiedyś mogliśmy marzyć o wielkim rynku wspieranym podażą z prywatyzacji i popytem z OFE, ale to się skończyło i w takim natężeniu już nie wróci.

Jednym z poruszanych z pełną powagą kierunków rozwoju warszawskiej giełdy było stworzenie sieci giełd środkowoeuropejskich. Ale jeśli odłożymy na bok emocje i mocarstwowe ambicje, to z czysto biznesowego punktu widzenia nie ma sensu łączyć kilku małych giełd, aby w rezultacie powstała jedna mała giełda. Gdybyśmy nawet byli w stanie przejąć wszystkie giełdy mniejsze od nas, tj.: Cypr, Maltę, Bukareszt, Budapeszt, Pragę, Ateny, Wiedeń, Luksemburg i giełdę irlandzką, to łącznie mielibyśmy 4 proc. kapitalizacji giełd europejskich. Czyli wciąż istotnie mniej niż giełda hiszpańska, przy jednoczesnych kosztach ponoszonych przez 10 różnych podmiotów.

Drugą rozważaną opcją jest wejście w kooperację z dużą giełdą. Oczywiście jest to możliwe, ale ustawia nas w nieciekawej relacji podmiotu mniejszego odpowiednio razy 10 (Frankfurt), 20 (Euronext) lub 30 (Londyn). Musimy zatem zdawać sobie sprawę, że nasza siła negocjacyjna będzie proporcjonalna do naszej wielkości i nawet jeśli weźmiemy pod uwagę premię geograficzną, to nie możemy liczyć na relacje partnerskie.

Jeśli obie te opcje „międzynarodowe" są mało kuszące, to pozostaje rozwój autonomiczny. Ale tu się pojawia kolejne pytanie – czy możemy konkurować z wielokrotnie większymi podmiotami, jeśli ponosimy porównywalne koszty stałe? Czy mamy jakieś na tyle istotne przewagi konkurencyjne, które pozwoliłyby przetrwać, czy też musimy te koszty stałe istotnie obniżyć?

Do tych przewag konkurencyjnych oczywiście zaliczyć możemy znajomość rynku lokalnego, rozwiniętą infrastrukturę wprowadzania małych spółek na giełdę, ale prawda jest taka, że najważniejszym czynnikiem warunkującym funkcjonowanie warszawskiej giełdy jest jej pozycja monopolistyczna. W obecnych realiach regulacyjnych spółka jest niewolnikiem rynku, na którym rozpoczęła notowania. Ale tak nie będzie wiecznie i najprawdopodobniej w najbliższych latach pojawi się możliwość swobodnej zmiany rynku notowań. Wprawdzie ponad połowa obrotów GPW generowana jest przez pięć spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa, więc raczej nie przejdą one gdzie indziej, ale dla wielu emitentów pojawi się poważna pokusa.

Pojawi się też pokusa dla inwestorów, bo to przecież oni są właścicielami akcji i mogą nimi handlować tam, gdzie zechcą. Dynamicznie rozwijające się platformy obrotu coraz bardziej podgryzają tradycyjne giełdy. Paradoksalnie to, że na tych platformach nie handluje się polskimi spółkami, świadczy o słabości polskiego rynku kapitałowego – po prostu nie opłacało się po nie schylać. Ale technologia staje się coraz tańsza, modele biznesowe tych platform ewoluują, w związku z czym prędzej czy później znajdzie się tam miejsce dla spółek notowanych na GPW.

W tym kontekście na pierwszy plan wysuwa się kwestia kosztów. Czy GPW będzie w stanie obniżyć opłaty do poziomu np. giełdy we Frankfurcie? Niestety główne składniki kosztów to koszty stałe związane z systemem notowań. Mogły być one uzasadnione przy oczekiwaniu dalszego dynamicznego rozwoju wspieranego podażą i popytem kierowanym administracyjnie, ale obecnie pora ponownie się nad tym zastanowić. To wielki przywilej i duma mieć najlepszy system notowań na świecie, bardzo dobrze jest mieć najwyższe standardy, ja też zawsze wolę mieć wszystko lepsze niż gorsze, ale czy nas na to zwyczajnie stać? Może należałoby pomyśleć o rynku dostosowanym do obecnych realiów? O tym napiszę za tydzień.

Felietony
LSME – duże wyzwanie dla małych spółek
Felietony
Złoty wciąż ma potencjał do aprecjacji, ale w wolniejszym tempie
Felietony
Jak wspominam debiut WIG20
Felietony
Wszystko jest po coś i ma znaczenie
Felietony
Znieczulica regulacyjna
Felietony
DORA – kluczowe wyzwania w zakresie odporności cyfrowej instytucji finansowych