Owo zaciekawienie miało podstawy dwie. Pierwsza natury społeczno-politycznej. „Czy oni coś wiedzą i czy do czegoś faktycznie się szykują, czy to tylko tak zdroworozsądkowo?". Druga – bardziej już zbliżona do codzienności okołoekonomicznej. „Czy – a jeśli tak, to jaki – miało to mieć wpływ na gospodarkę?".

Na pytane pierwsze w sposób oczywisty odpowiedzieć nie umiem – choć jest ono samo w sobie bardzo wdzięcznym tematem do dysput wszelakiego rodzaju. Z pytaniem drugim sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Sam popyt związany z dziesięcioma dniami zapasów będzie raczej marginalnie widoczny w obrocie gospodarczym (mówimy wszak o ledwie 1/36 popytu całorocznego). No bo cóż to za zapasy. Gdyby rozmawiać z osobami faktycznie doświadczającymi niegdyś kłopotów z zaopatrzeniem, to raczej mówilibyśmy o dziesięciu tygodniach, a przy osobach bardziej zapobiegliwych o nawet dziesięciu miesiącach (cała długa zima z przednówkiem i jeszcze trochę, jakby się kto głodny przypałętał). Od tej strony więc prawie nie ma o czym mówić.

Z drugiej strony podkreślmy te zapasy wody. Oznaczają one, iż zakłada się czasowe wstrzymanie pracy mediów (np. dostaw prądu do stacji pomp). Robi się więc już ciekawiej. Bo to nie tylko woda i żywność. Ale i coś do poświecenia, grzania i gotowania na te kilka dni. Baterie, zapałki, kuchenki turystyczne. A może inaczej – przygotowanie gospodarstw domowych do samowystarczalności – własne ujęcie wody i choć trochę energii z baterii słonecznych, wiatraków czy generatorów spalinowych. No proszę – dla dostawców takich dóbr całkiem spore pole do popisu. I co warto podkreślić, taki niekorzystny scenariusz (kilka–kilkanaście dni bez dostaw) jest całkiem realny. Nie tak dawno (kilka zim temu) zamarzający mokry śnieg wciąż zrywał u nas linie energetyczne. Dwa tygodnie spora połać kraju nie miała dostępu do energii (mimo ogromnych nakładów służb starających się przywrócić zasilanie).

Socjologowie podkreśliliby zapewne, że mieszanka lęku z odwołaniem się do zapobiegliwości może w akcjach reklamowych zdziałać cuda. Bardzo dobrze widać to choćby po tym, gdzie odpoczywamy. Tracą turystyczne lokalizacje mniej bezpieczne, a zyskują te bardziej pewne. Co ciekawe, może się to też tyczyć (choć ze sporym opóźnieniem) miejsc do życia. I tego w okresie aktywności zawodowej i tego już po – na spokojnej emeryturze. Może warto być krajem traktowanym jak oaza spokoju.