Tuż po tym, jak ostatni z głównych nowojorskich indeksów – przemysłowy wskaźnik Dow Jonesa – zdołał pokonać styczniowe maksimum, nastąpiła gwałtowna ucieczka inwestorów z rynku akcji. Podobnie jak w przypadku lutowej fali panicznej wyprzedaży również tym razem winę przypisano szybko rosnącym rentownościom obligacji, tym razem dorzucając jeszcze eskalację wojny handlowej między USA a Chinami.
W efekcie trwającej zaledwie pięć sesji przeceny, rozpoczętej 4 października, indeks Nasdaq znalazł się na poziomie z maja bieżącego roku, niwelując większość wysokiego, bo 14-procentowego, ale za to mozolnego i poprzecinanego licznymi korektami, wakacyjnego wzrostu. Również inne indeksy na Wall Street, choć biły w ostatnich miesiącach historyczne rekordy, nie dokonywały tych wyczynów w sposób sugerujący jakąś „irracjonalną wybujałość", której można było doszukiwać się podczas 8-procentowego rajdu z pierwszych trzech tygodni roku.
Perspektywiczny rynek akcji
Rozpoczęte wiosną wzrosty trwały dość długo, miały niezbędne okresy przystankowe oraz podbudowę fundamentalno-wynikową, a przez większość czasu towarzyszył im umiarkowany optymizm inwestorów. Trudno było przyczepić się do tak wygenerowanej hossy. Liderzy wzrostów również zmieniali się dość często i wcale nie były to jedynie spółki należące do grona FANGs, których indeks miał swój szczyt już w czerwcu. Ten sektor pozostaje od miesięcy głównym składnikiem portfeli inwestorów, ale ich entuzjazm do tego niejednorodnego zestawu spółek wykorzystujących nowoczesne technologie w różnych dziedzinach życia w ostatnich tygodniach coraz wyraźniej przygasał.
Niezaprzeczalnym faktem jest jednak to, że inwestorzy giełdowi podczas minionych wakacji przeprosili się z amerykańskim rynkiem akcji i uznali go za najbardziej perspektywiczny. Stało się to kosztem rynków wschodzących i europejskich spółek, które z różnych względów przeżywały od początku roku ciężkie chwile. W rezultacie do amerykańskich akcji napłynęło w minionych trzech miesiącach prawie 40 mld dolarów, czyli niewiele mniej niż podczas styczniowej euforii. Jednak obecnie nie był to rezultat pogoni za uciekającym pociągiem, który zawsze w wyniku zbyt dużej prędkości musi się wykoleić na pierwszym zakręcie (tak jak to się stało w lutym), ale wynikiem zwycięstwa najsilniejszego ogniwa w globalnym łańcuchu finansowym i gospodarczym. Co prawda, patrząc na wzrost odsetka giełdowych optymistów, jakaś korekta amerykańskiemu rynkowi należała się pod koniec września, ale do poziomów styczniowej ekscytacji inwestorom wciąż daleko (wykres 1).
Rynkowa zmienność, która objawiła się w tym roku (choć malała w czasie wakacji), zmusza do większej ostrożności. Dlatego październikowa wyprzedaż nie powinna moim zdaniem dokonać większych spustoszeń w portfelach giełdowych graczy niż lutowa panika. Główny „winowajca" wcześniejszej siły Wall Street, czyli indeks Nasdaq, który jako jedyny wskaźnik nie przetestował swojej 200-sesyjnej średniej od połowy 2016 roku (brexit), po środowych „dożynkach" właśnie się z nią zetknął. Tym samym wykonany już został najniższy wymiar kary za zbyt wysokie zaufanie, jakim w ostatnich miesiącach inwestorzy darzyli spółki technologiczne. Chyba że mamy do czynienia z krachem, którego pierwowzór mieliśmy w 1987 roku. Październik lubi być miesiącem tego typu wydarzeń.