– Chciałbym, żebyśmy byli bardziej konkurencyjni – powiedział niedawno w wywiadzie dla magazynu „GQ" szef Bayernu Karl-Heinz Rummenigge. – To kluby powinny decydować, czy i jak szeroko otwierać drzwi dla sponsorów.
Od 1963 roku, czyli od momentu, kiedy powstała Bundesliga, Bawarczycy zdobyli blisko połowę tytułów mistrzowskich (26). Od pięciu lat nie mają sobie równych w Niemczech, za każdym razem kończąc sezon z dwucyfrową przewagą nad rywalami. Nie inaczej będzie w tym roku.
Ale ta dominacja na krajowym podwórku nie przekłada się na europejskie puchary. Od 2013 roku, czyli od ostatniego triumfu w Lidze Mistrzów, Bayern próbuje bezskutecznie dostać się do finału. W tym sezonie jest jedyną niemiecką drużyną, która awansowała do fazy pucharowej. RB Lipsk i Borussia Dortmund nie wyszły z grupy. Borussia odpadła nawet z Ligi Europy. Już w fazie grupowej z tymi rozgrywkami pożegnały się Hoffenheim, FC Koeln i Hertha. Czy jednak całą winę można zrzucić na specyficzne przepisy?
Stowarzyszenie ma głos
Bayern to jeden z czterech klubów, które proponowały zniesienie zasady 50+1 wprowadzonej w 1998 roku. W uproszczeniu zakazuje ona inwestorom przejęcia ponad połowy udziałów w spółce. 51 proc. musi pozostać w rękach stowarzyszenia. Pozwala to kibicom zachować kontrolę nad działaniami właścicieli i decydować o przyszłości klubu. Chroni przed kaprysami miliarderów z Ameryki, Rosji czy Azji, traktującymi często futbol jak plac zabaw.
Licencję na grę w Bundeslidze mogą więc uzyskać tylko te kluby, których członkowie posiadają większość. Jak w każdej regule, są jednak i wyjątki. Zrobiono je dla tych właścicieli, którzy związani byli z klubami nieprzerwanie przez co najmniej 20 lat. Do tej kategorii zaliczają się Volkswagen i Bayer, sponsorujący zespoły z Wolfsburga i Leverkusen, a także Dietmar Hopp, współzałożyciel przedsiębiorstwa informatycznego SAP inwestujący w Hoffenheim.