Problemy naszego rynku tak naprawdę zaczęły się jednak już dzień wcześniej. Jeszcze w środowe południe WIG20 zyskiwał 1 proc., jednak od tego momentu indeks największych spółek z każdą godziną handlu niebezpiecznie zbliżał się do punktu wyjścia z dnia poprzedniego. Ostatecznie zyskał 0,2 proc., jednak słabość z drugiej części dnia była dla wielu inwestorów sygnałem ostrzegawczym. Jak się okazało w czwartek, trzeba było go potraktować poważnie.

Praktycznie bowiem od startu notowań na naszym rynku panowała nerwowa atmosfera. Nie minęła jeszcze godzina handlu, a już byliśmy świadkami mocniejszego ataku podaży, co generalnie było odpowiedzią na to, co działo się na innych zagranicznych parkietach. O godz. 11 WIG20 tracił już prawie 1 proc. Wtedy to jednak byki wzięły się do odrabiania strat. Był to jednak bardzo powolny i mozolny proces. Tuż jednak przed godz. 14 indeks największych spółek tracił już „tylko" 0,5 proc. Pojawiła się więc nadzieja, że przy dobrych nastrojach w Stanach Zjednoczonych optymizm udzieli się również inwestorom w Warszawie. Plan ten jednak spalił na panewce. Wszystko dlatego, że Amerykanie dzień rozpoczęli od przeceny. Nasz rynek nie pozostał obojętny na ten ruch. Ostatni fragment sesji to już zdecydowana przewaga niedźwiedzi. Stało się więc jasne, że czwartkową sesję ciężko będzie zaliczyć do udanych. WIG20 stracił 1,2 proc. i zakończył dzień z 2353 pkt. Poziom powyżej 2400 pkt i teorie o nowej fali hossy na GPW, które pojawiały się jeszcze kilka dni temu, dziś brzmią jak ponury żart, a nie poważne prognozy.

PARKIET

Tydzień się jednak jeszcze nie skończył. Przed nami piątkowa sesja, która upłynie pod znakiem danych makroekonomicznych (m.in. inflacji czy też produkcji przemysłowej w Polsce). Pozostaje mieć nadzieję, że piątek wleje więcej optymizmu w serca inwestorów. W końcu liczy się nie to, jak się zaczyna, ale to, jak się kończy.