I chociaż wydaje się, że przynajmniej na razie sytuacja została opanowana, to analitycy TMS Brokers sugerują, że nie jest to jeszcze koniec rynkowej zawieruchy. – Choć w ostatnich dniach indeksy na globalnych rynkach akcji częściej pną się do góry, niż spadają, to uważamy, że inicjatywa cały czas jest po stronie sprzedających. Innymi słowy: najpoważniejsze od stycznia 2016 r. załamanie na Wall Street na dłużej odciśnie piętno na notowaniach – mówi Bartosz Sawicki, kierownik departamentu analiz TMS Brokers. Co to dokładnie oznacza dla inwestorów?

– Dotychczas rynki wschodzące nie odnotowały jeszcze wyraźnego odpływu kapitału. Reakcja rynku obligacji komercyjnych i stawek CDS też pozostała skromna. Dlatego też pierwsza fala turbulencji po wybuchu zmienności nie była w stanie wyrządzić poważnej szkody sile części najbardziej ryzykownych walut, w tym południowoafrykańskiemu randowi, rosyjskiemu rublowi, czyli generalnie obszarowi emerging markets. W końcu EUR/PLN też nie zdołał wyjść ponad 4,20. Wszystkie wymienione rynki będą jednak ponownie pod presją nieuniknionej naszym zdaniem rundy zwyżki rentowności obligacji skarbowych USA – zauważa Sawicki. Jego zdaniem warto także zwrócić uwagę na główne waluty, gdzie również może dojść do ciekawych ruchów. – Wśród najważniejszych walut para, która zwyczajowo postrzegana jest jako papierek lakmusowy nastrojów inwestycyjnych, to AUD/JPY. Powrót napięć rynkowych i ich rozlewanie się na kolejne klasy aktywów będzie musiało się przełożyć na wyraźne zniżki tej pary walutowej – uważa Sawicki. Ruch na tej parze widoczny był już zresztą w lutym. W ciągu miesiąca dolar australijski stracił wobec jena prawie 5 proc.