Glasgow Rangers – upadek i zmartwychwstanie

Legendarny szkocki klub to marka w światowym futbolu. Właśnie próbuje się podnieść po finansowej katastrofie. Pomóc ma nowy trener – Steven Gerrard.

Publikacja: 12.05.2018 17:17

Steven Gerrard został trenerem Glasgow Rangers. Na boisku zawsze dawał z siebie wszystko i nigdy się

Steven Gerrard został trenerem Glasgow Rangers. Na boisku zawsze dawał z siebie wszystko i nigdy się nie poddawał. Może te cechy zaszczepi swoim podopiecznym.

Foto: Archiwum

Właściwa nazwa organizacji brzmi Rangers FC, ale w Polsce zwyczajowo dodaje się nazwę miasta, z którego się wywodzi – stąd Glasgow Rangers. W lidze szkockiej to potentat, ale na tle słynnych wielkich europejskich rywali – ubogi krewny. A jednak ze względu na niezwykłą historię, pełną religijnych i politycznych odniesień, Rangersi mają status klubu legendarnego. Parę lat temu w wyniku finansowej katastrofy spadli na samo dno, do czwartej ligi. Podnieśli się dość szybko i dzisiaj znowu grają w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale nie są w stanie przerwać dominacji odwiecznego rywala, czyli Celticu Glasgow.

Stuletnia wojna religijna

W odrodzeniu ma pomóc były znakomity piłkarz, kapitan FC Liverpool i reprezentacji Anglii Steven Gerrard, który właśnie został szkoleniowcem zespołu. Wcześniej trenował jedynie młodzieżowe drużyny Liverpoolu. To nie to samo.

Czy będzie równie dobrym trenerem, jak był piłkarzem? Nie da się przewidzieć, reguły tutaj nie ma. Władze klubu zdecydowały się na zmianę trenera po upokarzającej porażce drużyny właśnie z Celtikiem 0:5.

Rywalizacja odwiecznych rywali napełniała ich kieszenie, ale i całej ligi szkockiej. Ich mecze – określane mianem Old Firm Derby – zawsze były wydarzeniem sportowym i finansowym. Szkocką ligą mało kto się na co dzień interesował, ale kiedy dochodziło do derbów, Europa patrzyła na Glasgow. Bo też to znacznie więcej niż rywalizacja czysto piłkarska. Żeby ją zrozumieć, trzeba by długo opowiadać. Rangers FC powstał w 1872 roku. 16 lat później stanowiący mniejszość w mieście katolicy – a konkretnie ojciec Walfrid, mnich ze Zgromadzenia Małych Braci Maryi – założyli w mieście Celtic.

Kibice obu klubów szczerze się nienawidzili i tak już zostało. Rangers to protestanci, zwolennicy monarchii i jedności Wielkiej Brytanii. Celtic to katolicy, nawet w herbie (czterolistna koniczyna) manifestujący przywiązanie do Irlandii. Jeszcze większe emocje niż w Glasgow ta rywalizacja wzbudza w Belfaście. Na stadionach obu klubów można było usłyszeć pieśni obrażające papieża albo królową brytyjską. Nie dopuszczali się tego tylko chuligani.

W 1999 r. wiceprezes Rangers, znany i szanowany szkocki adwokat Donald Findlay, który ubiera się chyba wyłącznie na Savile Row, doskonale bawił się w gronie przyjaciół, śpiewając pieśń „Zanurzeni we krwi fenian" (kiedyś tajne irlandzkie stowarzyszenie niepodległościowe, kibice Rangers określają tak fanów Celticu). Pewnie by mu się upiekło, gdyby nie fakt, że akurat tej nocy kibice Rangers pobili kilku fanów Celticu. Jeden z nich zmarł. Nagranie występu Findlaya wyciekło do mediów. Stracił stanowisko, potem wspominał, że zastanawiał się nad odebraniem sobie życia. Ale nadal pozostaje zagorzałem fanem Rangersów.

Oczywiście obie organizacje doskonale zdawały sobie sprawę, że nie można żyć tylko przeszłością. Jak pisze amerykański dziennikarz Franklin Foer w książce „Jak futbol objaśnia świat, czyli niebanalna teoria globalizacji" oba kluby dążyły i dążą do tego, by przemienić się w „międzynarodowe, kapitalistyczne podmioty i konglomeraty rozrywki. Rozumieją, że muszą stać się kimś więcej niż przeciwnikami w stuletniej wojnie religijnej". Największym krokiem w tę stronę był koniec polityki zatrudniania w Rangersach tylko protestantów – stało się to dopiero w 1989 roku, kiedy klub pozyskał Maurice'a Johnstona, katolika i w dodatku byłego zawodnika Celticu. Początkowo nie było lekko, nie wszyscy kibice umieli się z tym pogodzić, ale odwrotu już nie było.

Szkocja to za mało

Z czasem nikt już nie patrzył na wiarę. Nowy właściciel klubu sir David Murray miał europejskie aspiracje, a doskonale rozumiał – nie potrzeba zresztą do tego wielkiej przenikliwości – że nie znajdzie jedenastki protestanckich artystów futbolu. Murray kupił klub od Lawrence'a Marlborough w 1988 r. za 6 milionów funtów. Potem już chyba przestał liczyć, ile wydał na klub. Inni policzyli, że tylko przez pierwszych dziesięć lat musiał włożyć w futbolowy interes ponad 140 milionów funtów. Początek jego rządów był imponujący: drużyna zdobyła dziewięć tytułów mistrzowskich z rzędu. Twórcą tych sukcesów był znakomity szkocki trener Walter Smith. Po jego odejściu właściciel postawił na holenderskiego szkoleniowca Dicka Advocaata, uznając, że Szkocja to za mało. Nowy trener miał zbudować drużynę, która podbije Europę. Oczywiście dostał na to odpowiednie pieniądze. Celtic już nie miał być głównym i godnym rywalem. Najlepiej pokazywała to efektowna fraza właściciela: ilekroć Celtic wyda 5 funtów, my wydamy 10.

Zgodnie z tą dewizą w klubie pojawiali się kolejni wielcy piłkarze: Brian Laudrup (kosztował 2,5 miliona funtów), Paul Gascoigne, Andriej Kanczelskis (5,5 miliona funtów), a potem Ronald de Boer i Tore Andre Flo (12 milionów). A przecież trzeba im było też wypłacać okazałe pensje. Tymczasem podbój Europy nie nastąpił. W Lidze Mistrzów, która przynosi realne zyski, klub furory nie zrobił. Jeden finał Pucharu UEFA (przegrany z Zenitem Sankt Petersburg) to za mało, żeby zarobić. Jedynym europejskim trofeum pozostał Puchar Zdobywców Pucharów z 1972 roku. Powstał za to okazały ośrodek treningowy za 14 milionów funtów. Zadłużenie rosło.

Aby ratować finanse, klub starał się za pośrednictwem rozmaitych prawniczych forteli przechytrzyć HMRC (Her Majesty's Revenue and Customs), czyli brytyjski urząd skarbowy. Na początku wydawało się, że to może się udać. Już w 2004 roku Murray ratował klub, kupując jego zadłużenie. Ale cztery lata później, kiedy w czasie kryzysu finansowego jego firma zanotowała wielkie straty, nie był w stanie pomóc. Tymczasem w 2010 roku HMRC wytoczył klubowi proces. Rok później w klubie pojawił się nowy właściciel Craig Whyte. Nabył klub od Murraya za jednego funta i obiecał spłacić zadłużenie. Na obietnicach się skończyło. W 2012 r., spodziewając się porażki z HMRC, złożył do sądu w Edynburgu wniosek o wprowadzenie do klubu zarządu komisarycznego. To był początek końca.

Ratunek od kibiców

Nowy właściciel Charles Green zaoferował wierzycielom ugodę, ale ci nie wyrazili zgody i klub musiał ogłosić upadłość. Green powołał nową spółkę, która przejęła kontrolę nad klubem. Jej nazwa brzmiała początkowo Sevco Scotland Limited. Zamiast Rangers – Sevco. Śmiechom nie było końca. Green chciał, by klub nadal grał w szkockiej elicie, ale na to nie zgodzili się prezesi innych klubów występujących w Scottish Premier League. Klub spadł najniżej, jak się da – do Third Division, czyli – wbrew nazwie – do czwartej ligi.

Ratowali go kibice, którzy zbierali datki i nie przestali pojawiać się na imponującym, nowoczesnym stadionie Ibrox Park, nawet kiedy rywalami ich ulubieńców byli amatorzy. Pobili zresztą rekord świata w tej kategorii – na meczu czwartej ligi zjawili się w liczbie ponad 50 tysięcy. W ratowanie legendy omal nie zaangażował się też Donald Trump. Tak, tak, właśnie ten. Obecny prezydent Stanów Zjednoczonych ma także szkockie korzenie i podobno na poważnie rozważał inwestycję w klub. Mieli mu ją odradzić jego biznesowi doradcy, oceniając ją jako zbyt ryzykowną. Kupno klubu zapowiadał też raper z Ghany Tinchy Stryder. Deklarował przy tym, że sam wstawi się do składu.

Kłopoty Rangers można było przewidzieć i aż dziwi, jak można było doprowadzić do takiej klęski? Ale nie są pierwszym i pewnie nie ostatnim klubem, który to spotkało – wystarczy przypomnieć angielskie Leeds i Portsmouth, włoskie Parmę i Napoli czy hiszpańskie Deportivo La Coruna. A można by tak wymieniać dalej. Finansowe klęski nie znają granic i co ciekawe niczego nie uczą kolejnych właścicieli. Jeszcze dziwniejsze, że nawet sami Rangersi nie uczyli się na własnych błędach. Nawet w niższych ligach płacili wielkie pensje marnym piłkarzom, nie mówiąc o potężnych premiach dla działaczy. Eksperymentowali też na ławce trenerskiej – portugalski trener Pedro Caixinha zabronił piłkarzom nosić zielone buty, bo to barwy Celticu. Nie pomogło – jego podopieczni przegrali z odwiecznym rywalem 1:5. A w kwalifikacjach do Ligi Europy – z drużyną amatorów z Niederkorn (Luksemburg).

Rangers to prawie 150 lat historii i 54 tytuły mistrza Szkocji. Dobrze dla świata sportu, że wracają do życia. Zatrudnienie Stevena Gerrarda, który podpisał kontrakt na cztery lata, wydaje się też dobrym ruchem marketingowym. O klubie z Glasgow znowu się mówi, trafił na czołówki gazet nie tylko szkockich. Na znanych piłkarzy, takich jak kiedyś, już nie może sobie pozwolić, ale może to i dobrze. Pozostaje znany piłkarz, który zaczyna trenerską przygodę. A poza tym akurat ktoś taki jak Gerrard wydaje się być dobry na kłopoty. Na boisku zawsze dawał z siebie wszystko i nigdy się nie poddawał. Jeżeli zaszczepi takie cechy również u swoich piłkarzy, to powinno być dobrze.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej"

[email protected]

Parkiet PLUS
100 lat nie kończy historii złotego, ale zbliża się czas euro
Parkiet PLUS
Wynikowi prymusi sezonu raportów
Parkiet PLUS
Dobrze, że S&P 500 (trochę) się skorygował po euforycznym I kwartale
Parkiet PLUS
Szukajmy spółek, ale też i inwestorów
Parkiet PLUS
Złoty – waluta, która przetrwała największe kataklizmy
Parkiet PLUS
Dlaczego Tesla wyraźnie odstaje od reszty wspaniałej siódemki?