Odwaga wypisana na desce

Kończące się w niedzielę zimowe igrzyska w Pjongczangu pełne są niesamowitych, inspirujących opowieści. Życiowe historie snowboardzistów to gotowe scenariusze na film.

Publikacja: 25.02.2018 10:26

Shauna White'a przedstawiać nikomu nie trzeba. To postać kultowa, sportowiec traktowany w USA na równi z futbolistą amerykańskim Tomem Bradym czy pływakiem Michaelem Phelpsem. Gra na gitarze w kapeli rockowej, występuje w filmach, ma własną grę komputerową i aplikację na smartfony. Spotyka się z piosenkarką Sarą Barthel, jego majątek wyceniany jest na 40 mln dolarów i plasuje się w setce najlepiej zarabiających sportowców magazynu „Forbes". Tytuł najbogatszego olimpijczyka startującego w Pjongczangu zawdzięcza głównie kontraktom reklamowym. Tylko Red Bull, z którym zakończył współpracę kilka lat temu, płacił mu rocznie 3 mln dolarów.

62 szwy

W październiku podczas treningu w Nowej Zelandii White doznał poważnego wypadku, po którym założono mu na twarzy aż 62 szwy, ale do Korei jechał poobijany także życiowo. Przed dwoma laty perkusistka jego zespołu oskarżyła go o molestowanie seksualne. Do procesu nie doszło, zawarto ugodę, ale niesmak pozostał. Podobnie jak po olimpijskiej porażce w Soczi.

White miał wywalczyć w Rosji trzecie z rzędu złoto w halfpipie, niespodziewanie wrócił bez medalu. W wywiadach przyznawał, że to czwarte miejsce go prześladowało. – Ludzie pytają, kiedy mi przejdzie, ale to jest jak blizna po upadku na rowerze. Zostaje z tobą na zawsze. Jednak taka lekcja była mi potrzebna – uważa Amerykanin.

By lepiej przygotować się do występu w Pjongczangu i odzyskać utracony tytuł, odpuścił styczniowe X Games w Aspen – dla wielu snowboardzistów zawody ważniejsze niż igrzyska. Wygrał i przeszedł do historii – trzech złotych medali w jeździe na desce nikt wcześniej nie zdobył.

White jest po trzydziestce, ale nie ma dość, być może już za dwa lata zadebiutuje w igrzyskach letnich. W Tokio do programu włączono skateboarding, a „Latający Pomidor" (jak został nazwany kiedyś ze względu na swoją bujną, rudą czuprynę) jazdy na deskorolce uczył się u legendarnego Tony'ego Hawka.

Szalona Czeszka

Ester Ledecka pokazała najlepiej, że święcić triumfy można w różnych dyscyplinach. Nawet na jednych igrzyskach. Czeska snowboardzistka sprawiła jedną z największych sensacji w Pjongczangu, wygrywając supergigant. O 0,01 s wyprzedziła mistrzynię z Soczi, Austriaczkę Annę Veith. – Gdy zobaczyłam wynik, pomyślałam, że to pomyłka i zaraz zostanie mi dodane kilka sekund – opowiadała z powagą.

Sukcesu Ledeckiej nie mogła przewidzieć również czeska telewizja publiczna. Przecież 22-latka nigdy wcześniej nie stanęła na podium zawodów Pucharu Świata. Jej olimpijski przejazd pokazano dopiero w trakcie jednej z przerw hokejowego meczu z Kanadą. W Korei miała przede wszystkim walczyć o medal w snowboardowym slalomie gigancie równoległym (rywalizacja toczyła się w nocy z piątku na sobotę polskiego czasu).

– Od kiedy skończyłam 14 lat, słyszałam, że muszę wybrać między deską a nartami. Powtarzałam, że to nie wchodzi w grę i jeśli to komuś nie odpowiada, poszukam innego trenera. Wszyscy uważają, że to, co robię, jest szalone. Tak. Ja też jestem szalona – podkreśla Czeszka, która w Pjongczangu wystartowała na nartach pożyczonych od gwiazdy alpejskich stoków Mikaeli Shiffrin. Bynajmniej nie z powodu biedy.

Jest wnuczką słynnego hokeisty Jana Klapaca, dwukrotnego medalisty olimpijskiego z 1964 i 1968 roku, córką byłej łyżwiarki figurowej oraz znanego w Czechach piosenkarza i autora tekstów. Janek Ledecky, choć nie był sportowcem, ma duży wkład w sukcesy Ester – w jej rozwój zainwestował około pół miliona euro. I nieustannie wierzył, że kiedyś przyjdą efekty.

Mało brakowało, by Ledecka zakończyła karierę po igrzyskach w Soczi (była tam szósta w snowboardowym slalomie równoległym i siódma w slalomie gigancie równoległym). Zmagała się z bólem pleców, lekarze mówili, że może trzeba będzie porzucić sport, ale buntowniczy charakter nie pozwolił jej się poddać.

Ucieczka przed śmiercią

Nie poddał się także Mark McMorris. 11 miesięcy temu młody Kanadyjczyk wybrał się ze znajomymi do Whistler. Przy ograniczonej widoczności, we mgle, wypadł z trasy i uderzył w drzewo. Złamał kilka żeber, szczękę, ramię i miednicę, miał pękniętą śledzionę i zapadnięte płuco. – Wymiotowałem, a moja szczęka wisiała. Myślałem, że umrę – wspomina.

Śmigłowcem został przetransportowany do szpitala w Vancouver, przeszedł trzy operacje. Jego stan był krytyczny, wprowadzono go w śpiączkę, ale już po dwóch tygodniach wstał z łóżka o własnych siłach, po trzech wypisał się do domu, miesiąc później zaczął jeździć na deskorolce. W sierpniu wrócił do treningów na stoku. I dziś może się cieszyć z kolejnego brązu w slopestyle'u.

– Nie wierzę w to, muszę się uszczypnąć. To cud, że po tym wszystkim nie doznałem żadnych stałych obrażeń. Dopóki stoisz na desce i czerpiesz z tego radość, kolor medalu się nie liczy. Czuję się naprawdę wyjątkowo – nie krył radości.

Jak na człowieka specjalizującego się w konkurencji tyleż efektownej, co niebezpiecznej – polegającej na robieniu ekwilibrystycznych ewolucji na kilku skoczniach i przeszkodach – do kontuzji jest przyzwyczajony. Swój pierwszy medal olimpijski, cztery lata temu w Soczi, wywalczył z połamanymi żebrami.

Nieletni mistrz

Zwycięzcą slopestyle'u został w Pjongczangu Redmond Gerard. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, wszak Amerykanie to snowboardowa potęga, gdyby nie fakt, że na najwyższym stopniu podium stanął chłopak, który w czerwcu skończy dopiero 18 lat.

Dokonał tego w niecodziennych okolicznościach. Prawie zaspał na start, bo do późna oglądał swój ulubiony serial. Nie usłyszał alarmu budzika, ale czujnością wykazał się jeden z kolegów. Jakby tego było mało, Gerard w pośpiechu wybiegł z pokoju w cudzej kurtce. Przyniosła mu szczęście. Po dwóch przejazdach nie miał nawet medalu, w trzecim postawił wszystko na jedną kartę i wygrał.

– Szczęka opadła mi do ziemi, cały czas się trzęsę. Nie wiem, czy przez szok, czy z powodu zimna... Dla mnie sukcesem byłoby już przejechanie trasy bez upadku, podium – wielkim osiągnięciem. Ale złoto? To jakieś szaleństwo – przyznał po swoim występie.

Gerard to pierwszy w historii medalista zimowych igrzysk urodzony po 1 stycznia 2000 roku. Na desce zaczął jeździć już jako dwulatek, jego starszy brat dostrzegł, że dzieciak ma talent, ale Red długo traktował to tylko jako zabawę. – Igrzyska? Przez wiele lat nie wiedziałem nawet, co to za impreza – mówi z rozbrajającą szczerością.

Amerykański sen

Kilka dni później w ślady Redmonda poszła jego rówieśniczka i rodaczka. Chloe Kim sięgnęła po złoto w halfpipie. Amerykanka o koreańskich rysach i korzeniach była bezkonkurencyjna. Nie zjadła jej trema, nie pokonał głód (przed ostatnią próbą zamieściła na Twitterze wpis, informując wszystkich, że nie dokończyła śniadania).

Choć podobnie jak Shaun White wychowała się w Kalifornii, w Pjongczangu czuła się jak w domu. Na każdym kroku spotykała się z przejawami sympatii. – To, że byłam w stanie wygrać właśnie tu, skąd pochodzą moi rodzice, jest dla mnie ważne – dzieliła się wrażeniami. – Zrobiłam to dla moich dwóch ojczyzn.

Na trybunach nie mogło zabraknąć jej 75-letniej babci, która przyjechała specjalnie z Seulu. Ale pierwszym kibicem Chloe, widocznym doskonale w przekazach telewizyjnych, był jej ojciec. To on stoi za sukcesem córki, to on zabrał małą Chloe na stok.

Pan Jong Jin Kim wyemigrował do USA w 1982 roku. Do Los Angeles przyleciał z 800 dolarami w kieszeni. Pracował na zmywaku w fast foodzie, potem jako kasjer w sklepie monopolowym. Skończył studia, zdążył się ożenić i rozwieść, przeprowadził się do Szwajcarii. Tam zatrudnił się w biurze turystycznym i poznał matkę Chloe. Pobrali się, wyjechali do Kalifornii. Pan Kim kupił myjnię samochodową, próbował sił w nieruchomościach, ale kiedy zobaczył, że Chloe ma zadatki na dobrą snowboardzistkę, postanowił całą uwagę poświęcić córce.

Gdy miała osiem lat, zamieszkali na krótko u rodziny w Genewie, by mogła trenować w najlepszych warunkach. W wieku 13 lat była już jedną z czołowych snowboardzistek w USA, zakwalifikowała się do olimpijskiej kadry, ale była za młoda, by wystąpić w Soczi. Rok później zdobyła pierwszy z czterech tytułów mistrzyni X Games, w kolejnym została drugą w historii osobą, która uzyskała maksymalną notę 100 (pierwszy był Shaun White).

– Jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że starają się, bym miała coś w rodzaju normalnego życia. Ale to jednak trochę dziwne, że w jednej minucie latam kilkanaście metrów nad ziemią, a chwilę później oglądam w łóżku jakiś film – śmieje się Chloe, o której pewnie jeszcze niejeden raz usłyszymy.

[email protected]

Parkiet PLUS
Dlaczego Tesla wyraźnie odstaje od reszty wspaniałej siódemki?
Parkiet PLUS
Straszyły PRS-y, teraz straszą REIT-y
Parkiet PLUS
Cyfrowy Polsat ma przed sobą rok największych inwestycji w 5G i OZE
Parkiet PLUS
Co oznacza powrót obaw o inflację dla inwestorów z rynku obligacji
Parkiet PLUS
Gwóźdź do trumny banków Czarneckiego?
Parkiet PLUS
Sześć lat po GetBacku i wiele niewiadomych