Już przed tygodniem pisaliśmy na temat wniosków płynących z kryzysu tureckiego. Temat nie jest jednak zamknięty. Na kilku poczytnych zagranicznych blogach poświęconych rynkom finansowym pojawił się w ostatnich dniach artykuł pod głośnym tytułem „Czy Polska to następna Turcja?", w którym autor nakreślił wizję znacznego osłabienia złotego ze względu na kwestie polityczne (pogarszanie się stosunków z UE) oraz znaczne zadłużenie zagraniczne, dorównujące kwotowo tureckiemu.
To impuls, by dokładniej przyjrzeć się porównaniu Polska–Turcja. W porównaniu tym pod uwagę wzięliśmy trzy aspekty makroekonomiczne, które naszym zdaniem leżały u źródeł kryzysu tureckiego: (a) wysokie zadłużenie zagraniczne, (b) głęboki deficyt na rachunku obrotów bieżących, (c) uporczywie wysoka inflacja i brak woli politycznej do jej stłumienia. Połączenie tych czynników wywołało ucieczkę kapitału zagranicznego i gwałtowną deprecjację waluty (kwestie czysto polityczne, jak pogorszenie stosunków z USA i UE, tylko dolały oliwy do ognia). Podobne kryzysy obserwowano już przynajmniej kilka razy w przeszłości, choćby w 1997 roku w Azji.
Kiedy przez pryzmat tych kryteriów spojrzymy na polską gospodarkę, to lampka alarmowa świeci w punkcie (a), gdzie mamy wielkość zadłużenia zagranicznego. Z danych NBP wynika, że zagregowane „zadłużenie zagraniczne brutto" (external debt position) wynosiło na koniec I kwartału ponad 1,3 biliona (!) złotych, a w ujęciu dolarowym ok. 392 mld USD. To według naszych wyliczeń 66,6 proc. polskiego PKB. Niemało, bo dla porównania w przypadku Turcji zadłużenie zagraniczne brutto na koniec I kwartału wynosiło ok. 467 mld USD, czyli mniej więcej 53 proc. PKB (po załamaniu waluty z pewnością sporo urosło). Względem PKB, czyli względem wielkości gospodarki, Polska jest więc bardziej zadłużona za granicą niż Turcja przed obecnym kryzysem! Co więcej, jak pokazujemy na jednym z wykresów dług zagraniczny jest większy w przeliczeniu na PKB niż w większości innych rynków wschodzących (nie licząc przypadków takich jak Grecja).
Pocieszenia szukać można natomiast w strukturze tego zadłużenia. Przyjrzeliśmy się jej dokładnie. Różnice między Polską i Turcją okazują się dość wyraźne. Największym problemem kraju pod rządami prezydenta Erdogana jest przede wszystkim denominowane w walutach obcych (głównie USD) zadłużenie sektora bankowego i firm niefinansowych. W przypadku Polski dług tych dwóch sektorów nie jest akurat tak znaczący. Zaraz po sektorze publicznym (rządowym i samorządowym) drugą pozycję zajmują pożyczki od inwestorów bezpośrednich dla kontrolowanych przez nich firm (ponad 100 mld USD). To akurat chyba dobra wiadomość, bo skłonność inwestorów strategicznych do żądania zwrotu pożyczonych pieniędzy wydaje się znacznie mniejsza niż potencjalne żądania zagranicznych pożyczkodawców względem podmiotów, z którymi nie łączą je silne więzi własnościowe. Zadłużenie zadłużeniu nierówne...
Widać zatem, że Polska może faktycznie przypominać Turcję, jeśli chodzi o wielkość zadłużenia zagranicznego, ale dokładniejsza analiza pokazuje zasadnicze różnice w strukturze tego długu. Natomiast nie ma już żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o pozostałe wspomniane na wstępie kryteria. Ani jeśli chodzi o tempo inflacji czy też saldo na rachunku obrotów bieżących, Polska nie jest drugą Turcją. Pod tym względem nie obserwujemy zjawisk, które przyczyniły się do kryzysu w Stambule. Wysoka inflacja bagatelizowana przez władze plus wysokie deficyty na rachunku obrotów bieżących – tych objawów zwanych przez ekspertów „nierównowagą makroekonomiczną" nie widać na szczęście w Polsce.