Za parę miesięcy, w styczniu przyszłego roku, miną cztery lata od skokowego umocnienia kursu franka szwajcarskiego, które spowodowało wzrost wartości hipotek w tej walucie wyrażonych w złotych. W ślad za tym poszły obietnice polityków zapewniających, że ustawowo przekonwertują te kredyty na rodzimą walutę po kursie korzystnym dla klientów (a więc niekorzystnym dla banków). Przez trzy lata żadnej frankowej ustawy, mimo kilku propozycji, nie wprowadzono, a zaproponowane przez Komitet Stabilności Finansowej regulacje, mimo że wprowadzone, to nie wymusiły – jak wskazują wyniki naszej ankiety przeprowadzonej wśród frankowych banków – na nich przewalutowania.
Walutowe ryzyko wciąż się tli
Choć o ryzykach związanych z tymi kredytami zaczęło się mówić po tzw. czarnym czwartku z połowy stycznia 2015 r., gdy kurs franka wystrzelił jednego dnia do 4 zł z 3,5 zł (obecnie wynosi 3,77 zł), to istniało już wcześniej. Najwięcej tego typu kredytów udzielano w latach 2005–2008 (odpowiednio 127 tys., 149 tys., 109 tys. i 177 tys.), gdy kurs poruszał się między 2 a 2,5 zł. Jednak od czasów kryzysu stopniowo zaczął rosnąć i wiosną 2009 r. po raz pierwszy od lat przebił 3 zł.
Teraz w polskim sektorze jest prawie 490 tys. hipotek frankowych o wartości 105 mld zł. Co roku ich wartość w walucie oryginalnej maleje w tempie około 7–9 proc., a w 2017 r. doszedł do tego umacniający się złoty i ubyło tych kredytów o blisko 20 proc. (27 mld zł). Nie ma w tym jednak zasługi banków: ten pierwszy spadek wynika z tego, że kredyty te wciąż są sumiennie przez klientów obsługiwane i spłacają się (od 2012 r. są udzielane w symbolicznej liczbie), a na kurs banki wpływu nie mają.
Wysłaliśmy pytania do sześciu giełdowych banków najmocniej zaangażowanych w hipoteki frankowe (PKO BP, mBank, Millennium, BZ WBK, Getin Noble i BGŻ BNP Paribas, w kolejności od największego do najmniejszego portfela) oraz do BPH. Łącznie mają takie kredyty warte 92 mld zł, czyli 88 proc. wszystkich na rynku. Z ankiety wynika, że od początku 2017 r. banki te przewalutowały w sumie zaledwie około 1450 umów. To tylko 0,3 proc. wszystkich aktywnych kredytów frankowych. Banki nie mają się czym chwalić w tym zakresie, więc niektóre z nich – jak PKO BP – nie podały konkretnej wartości (przyjęliśmy, być może zbyt optymistycznie, 500 przewalutowanych przez ten bank kredytów). GNB podał z kolei, że w omawianym okresie z przewalutowania skorzystała „nieliczna grupa klientów", a BGŻ BNP Paribas, że odnotował „kilkadziesiąt takich przypadków". W BPH od początku 2017 r. klienci złożyli około 50 wniosków o przewalutowanie, z czego połowa zakończyła się faktycznie taką operacją. Nieco więcej, bo 600 umów, przekonwertował w tym okresie mBank. Millennium podało, że jakiś czas temu z możliwości tej korzystało jedynie kilkudziesięciu klientów rocznie, jednak od początku roku widoczny jest wzrost zainteresowania i w tym roku przewalutowanych zostało ponad 100 kredytów. Każdy z tych banków ma po kilkadziesiąt tysięcy tych umów, więc konwertowane są nieliczne.
Nie ma się jednak czemu dziwić, bo brakuje czynników skłaniających zarówno klientów, jak i banki do przewalutowania. Ci pierwsi, po tym jak politycy rozbudzili ich oczekiwania obietnicami korzystnych dla nich ustaw, domagają się konwersji po jak najatrakcyjniejszym dla siebie kursie (najchętniej z dnia zaciągnięcia). Banki się na to nie godzą, bo im korzystniejszy kurs dla klienta, tym większa strata dla banku. Klientom sprzyja też ostatnie osłabienie franka i liczą na więcej. Z kolei same banki nie proponują konwersji, bo aby była skuteczna, musiałaby być dla klientów bardzo atrakcyjna – jeden z banków badał, że na propozycję 20-proc. umorzenia długu przy konwersji zgodziłoby się raptem parę procent zainteresowanych. PKO BP jako pierwszy miał rok temu zaproponować takie warunki klientom w najtrudniejszej sytuacji finansowej (ze wskaźnikiem DTI – miesięcznego kosztu długu do dochodów – powyżej 65 proc.).