Dawno nie mieliśmy tak poważnego kryzysu walutowego. Oczywiście, są gospodarki, które już od dłuższego czasu są w koszmarnej sytuacji jak choćby Wenezuela, jednak ich znaczenie dla rynków globalnych jest marginalne (mają niewielkie ilości wyemitowanego rynkowego długu, rynki akcji – jeśli w ogóle są, nie zaliczają się do ważniejszych globalnych indeksów). Turcja i Argentyna to już jednak inna liga. Obydwie gospodarki są większe od polskiej (zarówno Bank Światowy, jak i MFW umieszczają je odpowiednio na 17. i 21. miejscu za 2017 r., mierząc nominalnym PKB), a Turcja przez wiele lat była ulubieńcem inwestorów. To wszystko może się jednak zmienić, bowiem o ile nie uda się szybko opanować sytuacji czekają je bolesne okresy recesji. Przyjrzyjmy się jednak temu, co doprowadziło do kryzysu.

Jest takie przysłowie „nie kąsaj ręki, która cię karmi", dobrze opisujące sytuację, w której znaleźli się Turcy. Na temat imperialnej polityki USA i umiejscowienia w niej interesów Turcji można mieć różne zdanie, nie ulega jednak wątpliwości, że ze względów gospodarczych Turcja nie mogła wybrać gorszego momentu na konflikt dyplomatyczny ze Stanami Zjednoczonymi. Status pupilka inwestorów sprawiał, że Turcja mogła względnie tanio pożyczać na rynkach międzynarodowych i z tego faktu korzystała – poziom zadłużenia zewnętrznego względem PKB wynoszący 55 proc. to nie rekord dla rynków wschodzących, ale wobec specyfiki Turcji (która w przeciwieństwie do Polski czy Węgier nie może bazować na mocnych związkach korporacyjnych z UE) jest to poziom, przy którym uzależnienie od napływu kapitału zagranicznego jest oczywiste. Co więcej, polityka „wzrostu za wszelką cenę" zrujnowała budowaną z trudem równowagę makroekonomiczną. Po kryzysie na rynkach wschodzących z początku poprzedniej dekady Turcja stosowała politykę wyraźnie pozytywnych realnych stóp procentowych (to jest stóp wyraźnie powyżej inflacji), ale im więcej do powiedzenia miał Erdogan, tym bardziej realne stopy topniały, sprzyjając krótkoterminowemu wzrostowi za cenę budowania presji inflacyjnej oraz poszerzania się (i tak chronicznej wcześniej) nierównowagi w bilansie płatniczym. W efekcie spadała konkurencyjność gospodarki i jednocześnie rosło uzależnienie od napływu kapitału. Nawet bez konfliktu z USA sytuacja stawała się nieznośna, bo do jej poprawy wymagane było szybkie podnoszenie kosztu pieniądza, a zatem nie tylko zgoda na spowolnienie, ale przede wszystkim uderzenie się w pierś przez Erdogana. A przecież wielki wódz nie może się mylić. W tej sytuacji podcięcie gałęzi, na której się siedzi poprzez zaognienie stosunków z USA było już po prostu wyrazem skrajnej nieodpowiedzialności i musiało wywołać paniczną reakcję rynków. Co więcej, brak woli zmiany stanowiska przez jedynego decydenta w Turcji nie rokuje szybkiej poprawy sytuacji.

Historia Argentyny jest nieco inna, ale wspólny jest ważny mianownik w postaci nierównowagi wewnętrznej i zewnętrznej – praprzyczyna większości kryzysów, szczególnie na rynkach wschodzących. Kraje Ameryki Południowej mają historyczny problem z utrzymaniem finansów publicznych w ryzach, a w Argentynie zmęczonej wspomnianym kryzysem sprzed kilkunastu lat socjalistyczne rządy poprzedniej prezydent wydawały się kuszącą propozycją. Wybór reformatorskiego Mauricio Macriego miał doprowadzić do poprawy sytuacji, jednak z powodów politycznych liczył on, że zmian uda mu się dokonać powoli. Kraje latynoskie mają zamiłowanie do kontrolowanych kursów walutowych, które powinny utrzymywać inflację w ryzach, jednak zazwyczaj szybko prowadzą do utraty konkurencyjności i narastania nierównowagi zewnętrznej i tak też było w przypadku Argentyny. Kto wie, jak potoczyłaby się sytuacja gdyby nie kryzys w Turcji, który sprawił, że inwestorzy stali się dużo bardziej zachowawczy. Dodajmy ryzyko polityczne w Brazylii i nagle Argentyna znalazła się na świeczniku a peso „pod młotkiem". Macriemu nie starczyło czasu na opcję powolnych zmian, a teraz nie bardzo działają nawet te radykalne, jak 60-proc. stopy czy pomoc MFW. W pozytywnym scenariuszu Argentyna odzyska zaufanie i zdławi ponad 30-proc. inflację, w negatywnym zniecierpliwiony elektorat odsunie w przyszłym roku Macriego od władzy i kraj pójdzie śladami Wenezueli.

W mediach ekonomicznych często przewija się frazes, że kryzys to wina podnoszącego stopy Fedu. Jednak Fed podnosił stopy również rok temu, gdy nastroje na rynkach wschodzących były szampańskie. Tymczasem to miary równowagi wewnętrznej (inflacja) i zewnętrznej (bilans płatniczy, zadłużenie zagraniczne) decydują o tym, czy kraj jest kandydatem do zaproszenia kryzysu. Jeśli inflacja jest niska i stabilna, skokowa przecena kursu jest nieuzasadniona i będzie mieć charakter samokorygujący. Wymknięcie się inflacji spod kontroli banku centralnego oznacza, że spirala inflacyjno-kursowa może pędzić bez końca. Podobnie duży deficyt płatniczy finansowany gorącym pieniądzem oznacza, że niezależnie od decyzji Fedu kraj wystawia się na łaskę rynków. Turcja i Argentyna są tego książkowymi przykładami.