Co złego, to nie my, czyli skąd się bierze inflacja

Wzrost cen odbioru śmieci i prądu nie wyjaśnia ubiegłorocznej inflacji nawet w jednej trzeciej. Wniosek? Inflacji nie napędzają nam unijne regulacje, jak mówił prezes NBP.

Publikacja: 25.01.2021 12:47

Co złego, to nie my, czyli skąd się bierze inflacja

Foto: Fotorzepa, Marta Bogacz

Pomimo wyraźnego spadku w grudniu inflacja w Polsce wyniosła w 2020 r. 3,4 proc. lub – stosując wskaźnik HICP ułatwiający porównania międzynarodowe – 3,7 proc. Tak wysoka nie była w żadnym innym kraju Unii Europejskiej. A w Polsce wyższa była poprzednio w 2012 r. Nic dziwnego, że teza prezesa Narodowego Banku Polskiego, wygłoszona na konferencji prasowej w połowie stycznia, jakoby nad Wisłą nie było „absolutnie żadnego zagrożenia inflacją", wywołała u słuchaczy spore zdziwienie. Tym bardziej że prof. Adam Glapiński przedstawił też oryginalne wyjaśnienie tego, że w ogóle jakąkolwiek inflację w Polsce obserwujemy.

Otóż nie jest to według niego konsekwencja szybkiego w ostatnich latach wzrostu płac, jak twierdzi większość ekonomistów, tylko podwyżek cen energii i odbioru śmieci. Oba te koła zamachowe inflacji działają bez żadnego związku z koniunkturą w polskiej gospodarce, są więc też poza polem oddziaływania krajowej polityki pieniężnej. Pierwsze z nich w ruch wprawiły „nieszczęsne regulacje unijne dotyczące ekologii i źródeł energii", drugie zaś zagraniczne koncerny działające na niekonkurencyjnym rynku.

Mało dyplomatyczny ton niektórych wypowiedzi prezesa NBP i antyunijny wydźwięk całego wystąpienia wywołały zrozumiałe kontrowersje. Warto się jednak zastanowić, czy jego diagnoza źródeł inflacji – odsiewając publicystyczną przesadę – nie jest przynajmniej częściowo poprawna.

ŚMIECI

„Czynniki regulacyjne są winne temu, że mamy w Polsce do czynienia z jakimkolwiek wzrostem cen, przy czym jeden z tych czynników jest dla mnie kompletnie niezrozumiały, mianowicie wzrost – o ponad 50 proc. rok do roku – opłat za wywóz śmieci. Jest to zjawisko absolutnie skandaliczne (...). To jest ewenement na skalę europejską, nie wiem, czy nie światową, i podbija nam bardzo inflację. I jak się temu bliżej przyjrzałem, okazało się oczywiście, że te ceny kształtują firmy zagraniczne (...). Cała ta sfera nie jest konkurencyjna, jest zoligopolizowana (...). To musi się kiedyś skończyć, nie może być tak, że banalny wywóz śmieci (...) podbija nam tak znacząco inflację" – mówił prezes Glapiński.

GG Parkiet

Z tym, że pod względem wzrostu cen odbioru śmieci jesteśmy w Europie ewenementem, trudno polemizować. Według danych Eurostatu w listopadzie 2020 r. za wywóz odpadów gospodarstwa domowe w Polsce płaciły średnio o 52 proc. więcej niż w styczniu i o ponad 100 proc. więcej niż w styczniu 2019 r. To oznacza, że w ub.r. wzrost cen odbioru śmieci był w Polsce dwukrotnie większy niż na Litwie, która była wiceliderem, i niemal ośmiokrotnie większy niż średnio w UE. Różnica jest jeszcze bardziej spektakularna w dłuższym okresie. W minionej dekadzie odbiór śmieci nad Wisłą podrożał o 290 proc., dziesięć razy bardziej niż średnio w UE. Mimo to trudno uznać rosnące ceny tej usługi za kluczowy napęd inflacji w Polsce – ich udział w wydatkach statystycznego gospodarstwa domowego jest bowiem niewielki. – W 2020 wzrost opłat za wywóz śmieci dodał do inflacji CPI ok. 0,32 pkt proc. Szacujemy, że w tym roku koszty wywozu śmieci mogą wzrosnąć ponownie o 40 proc., co podniesie inflację CPI o jakieś 0,25 pkt proc. – wylicza Dawid Pachucki, ekonomista z ING Banku Śląskiego.

Prezes NBP ma jednak sporo racji w ocenie, że rynek gospodarowania odpadami jest niekonkurencyjny, co naturalnie przyczynia się do wzrostu cen. – Jednym z powodów wzrostu opłat za wywóz śmieci jest ograniczenie rynkowej konkurencji poprzez przesunięcie zakupów usług na poziom gmin. Przypomina to proces zakupów centralnych w imieniu wspólnot i gospodarstw domowych, jednak w tym przypadku zaburzony jest mechanizm rynkowy eliminacji drogich i nierzetelnych usługodawców, z których usług końcowi odbiorcy są niezadowoleni. Prowadzi to do wyższych cen i spadku jakości usług – tłumaczy „Parkietowi" Pachucki.

– Istotnie, po tzw. rewolucji śmieciowej z 2013 r. (mowa o ustawie o utrzymaniu czystości i porządku w gminach, która weszła w życie właśnie wtedy – red.) sukcesywnie zmniejsza się liczba firm odbierających odpady komunalne. Wielu było zbyt małych, by obsłużyć całą gminę, a bez dostępu do rynku po prostu stracili rację bytu. To głównie mali rodzimi i rodzinni przedsiębiorcy. Problem pogłębia powierzanie zamówień przez gminy własnym spółkom bez przetargu. Taniej nie jest, a likwidacja prywatnej przedsiębiorczości w gospodarce odpadami komunalnymi postępuje – przyznaje Karol Wójcik, przewodniczący rady programowej Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami.

Na brak konkurencji na rynku gospodarowania odpadami wskazywał w raporcie z 2019 r. UOKiK. I podkreślał, że nie dotyczy to tylko odbioru śmieci, ale też ich przetwarzania. Służących do tego instalacji jest po prostu za mało, wskutek czego ich właściciele mogą dyktować dowolne ceny. – Wysokie ceny w zagospodarowaniu odpadów to skutek głównie deficytu infrastruktury do przetwarzania, przede wszystkim termicznego. Popyt jest tu większy niż moce instalacji, stąd ceny rosną – mówi Wójcik. Prawdą jest również, na co zwrócił uwagę prof. Glapiński, że największe podmioty na rynku śmieciowym mają zagranicznych właścicieli. Nie wydaje się jednak, że to samo w sobie ma wpływ na ceny.

ENERGIA ELEKTRYCZNA

„Gdyby nie te nieszczęsne regulacje unijne dotyczące ekologii i źródeł energii, które w Polsce są oparte na węglu i muszą być oparte na węglu jeszcze przez jakiś czas – i gdyby nie te śmieci – to inflacji by nie było (...) Gdybyśmy nie byli członkami Unii Europejskiej, tobyśmy mieli tanią energię (...). Mam nadzieję, że zbudujemy cały szereg elektrowni atomowych w najbliższych 20 latach i będziemy mieli tanią i ekologiczną energię" – kontynuował prof. Glapiński, sugerując, że te elektrownie atomowe powinna nam sfinansować Bruksela.

A jakie są fakty? Wzrost cen energii elektrycznej jest wyraźnie wolniejszy niż wzrost cen odbioru śmieci, ale ma większy wpływ na inflację. W 2020 r. energia elektryczna podrożała o niespełna 12 proc. rok do roku, co wraz ze zmianami cen innych nośników energii, np. gazu, według szacunków ING Banku Śląskiego dodało do dynamiki CPI około 0,5 pkt proc. – W tym roku ten wpływ będzie zapewne mniejszy, wyniesie około 0,4 pkt proc., bo wzrost cen energii elektrycznej wyniesie około 10 proc. – tłumaczy Pachucki.

Jest też jasne, że za wzrost cen energii elektrycznej częściowo odpowiadają unijne regulacje klimatyczne, obligujące Polskę do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Biorąc pod uwagę niekorzystną strukturę polskiego systemu energetycznego, z dużą rolą węgla, te dostosowania są u nas wyjątkowo kosztowne. Mimo to, patrząc w dłuższym horyzoncie, energia elektryczna w Polsce wyjątkowo szybko wcale nie drożeje. W minionych trzech latach prąd dla gospodarstw domowych podrożał u nas o około 5 proc., tak jak średnio w UE (to m.in. efekt obniżki akcyzy i tzw. opłaty przejściowej w 2019 r., którą rząd zrównoważył wzrost cen samej energii). W minionej dekadzie wzrost cen wyniósł w Polsce 18 proc., a średnio w UE ponad 29 proc.

Co więcej, nie jest wcale jasne, że rozwój energetyki atomowej (nawet przy założeniu, że dałoby się to zrobić z dnia na dzień) zapewniłby Polsce tanią energię. We Francji, gdzie niemal 75 proc. energii pochodzi z tego źródła, ceny prądu dla gospodarstw domowych w ostatniej dekadzie poszły w górę o połowę. Większe podwyżki cen odnotowano tylko na Łotwie i w Belgii.

Gospodarka krajowa
Ernest Pytlarczyk, Pekao: Podwyżkę stóp trudno byłoby uzasadnić
Gospodarka krajowa
Zarząd broni prezesa. Mówi o ataku na niezależność banku
Gospodarka krajowa
Wzrost popytu nie strąci inflacji z drogi do celu
Gospodarka krajowa
Zarząd NBP broni Adama Glapińskiego. "To próba złamania niezależności banku"
Gospodarka krajowa
Ogień i woda. Scenariusz PKO BP dla polskiej gospodarki
Gospodarka krajowa
Trybunał Stanu dla prezesa NBP. Jest wniosek grupy posłów