Rynek walutowy z niedzieli na poniedziałek przeżył prawdziwy wstrząs. Głównym aktorem był frank szwajcarski. Wystarczyła bowiem chwila, aby waluta ta osłabła wobec dolara o około 1 proc. Szok trwał jednak tylko chwilę. Równie bowiem szybko frank poniesione straty odrobił i kiedy Europa na dobre w poniedziałek rano przystąpiła do handlu, wszystko było już w normie. Po ruchu na franku pozostał właściwie tylko ślad na wykresie.
Powtórka z rozrywki
Tego typu ruchy oczywiście rozbudzają emocje, ale też nie są niczym nowym na rynku. Z tzw. flash crashem mieliśmy do czynienia chociażby na początku roku. Wtedy jednak uwaga rynku skupiała się na japońskim jenie, który w błyskawicznym tempie wyraźnie umocnił się wobec dolara, by później oddać większą część tego ruchu. Teraz flash crash dotknął franka szwajcarskiego. Jak do tego doszło?
– Biorąc pod uwagę czas zdarzenia i szybkość zmian, zakładam, że mieliśmy do czynienia z kolejnym przypadkiem załamania płynności. Niedziela tuż przed północą nie jest typową godziną handlu frankiem. Dodatkowo aktywność ograniczała nieobecność inwestorów z Japonii (święto). Nie było żadnych informacji ani technicznych sygnałów. To wszystko razem sugeruje, że względnie duże zlecenie mogło trafić na niepłynny rynek przy niewielu ofertach po drugiej stronie. Szybkie odwrócenie wyprzedaży franka szwajcarskiego potwierdza, że anormalna cena prędko znalazła łowców okazji – mówi Konrad Białas, główny ekonomista TMS Brokers.
W podobnym tonie wypowiada się Daniel Kostecki, główny analityk w firmie Conotoxia.
– Na rynku mówi się przede wszystkim o braku płynności, zleceniach automatycznych oraz o realizacji zleceń oczekujących. Są to zlecenia, które wcześniej już inwestorzy wystawili na rynku i które są aktywowane, gdy cena znajdzie się na ich poziomie. Tempo ich realizacji było bardzo szybkie z racji niskiej płynności i jedno napędzało drugie, co gwałtownie osłabiło franka. Następnie wszystko zaczęło wracać do normy – mówi Kostecki.