To, co się dzieje w ostatnich miesiącach wokół i w obrębie polskiego rynku finansowego, budzi niepokój. Sytuacja jest o tyle groźna, że krajowy system bankowy, giełda i cały segment gospodarki związany z naszymi pieniędzmi, kredytami oraz instrumentami finansowymi, ledwo dorósł i wszedł w okres dojrzałości, a już zaskoczył zdarzeniami, które negatywnymi cytatami zapiszą się w historii.

Jest przy tym bardzo charakterystyczne, że wydarzenia te nierozerwalnie wiążą się z polityką. A to źle. Bo jeśli kryzysy dotykają rynku finansowego z powodów pozapolitycznych, politycy czasem potrafią im zaradzić. Tworzą sojusze, uchwalają plany ratunkowe, wdrażają reformy. My w zasadzie mamy już dość reform – ostatnie kilkanaście lat to przecież były ciągłe reformy, więc powinniśmy się zastanawiać, kto i jakie środki naprawcze nam teraz zaaplikuje.

A powiedzmy sobie szczerze – ludzie, którzy swym autorytetem mogli wspierać rynek, dawno już odeszli. Zostały resztki „starej gwardii", a poza tym mamy sporo młodych wilków, całe rzesze aspirujących i... nic więcej. Zanurzeni w problemach możemy zamiast koła ratunkowego dostać do ręki brzytwę, która – jeśli czarne prognozy się sprawdzą – zostanie podana nam u progu kryzysu. I bessy...

Sam kilka lat temu byłem świadkiem, jak na rynek finansowy wchodzą „nowe elity". Ludzie, których jedyną ambicją jest „wykorzystać daną szansę" lub „sprawdzić się w nowych wyzwaniach". Niby wykształceni, ale w skrajnych przypadkach kompletnie niedoświadczeni. A jeśli doświadczeni, to nie pozytywnie. Nie wrócili po latach pracy na tzw. Zachodzie, ale przyjechali, wietrząc szansę po długim bezrobociu lub wchodząc w prestiżową branżę do tej pory nawet w wyobraźni niedostępną. W czasach, gdy wyższe wykształcenie ma wartość matury, a doktorat równy jest magistrowi, bez kompleksów rozepchnęli się w zarządach i radach nadzorczych, powtarzając banały o rozwoju rynku i zmianie na lepsze.

Niestety. Weryfikacja pojedynczych przypadków przybrała na naszych oczach obraz upadku. Upadku poprzedzonego szybkim przyrostem pychy. Upadku, który prawdopodobnie stanie się pierwszym dominem w całej sekwencji padających domin. I paradoksalnie po tej zabawie zostanie nam kamieni kupa. Dosłownie i w przenośni.