Pozostałe turnieje Wielkiego Szlema wciąż są daleko z tyłu. Prawda, nie zasypiają gruszek w popiele i też co roku zwiększają pulę. Jednak Australijczycy z Melbourne przeznaczyli na tegoroczne nagrody 55 mln swoich dol., Francuzi z Roland Garros – 39 mln euro, a Anglicy z Wimbledonu – 34 mln funtów. To stawia ich w przedziale 40–45 mln dol. USA.
Wyścig jest szaleńczy, od 2013 r. pula nagród US Open wzrosła o blisko 60 proc. Szczęśliwie ostatnio organizatorzy turniejów wielkoszlemowych doszli do wniosku, że najlepsi zarabiają wystarczająco dużo (zwycięzcy singla w tegorocznych mistrzostwach USA dostaną po 3,8 mln dol.), dlatego większa część podwyżek trafia do pokonanych we wczesnych rundach. Odprawiony w pierwszym meczu gry pojedynczej odejdzie w tym roku z kwitkiem na 54 tys. dol. To może budzić zdziwienie, bo w końcu niczego nie wygra, jednak warto pamiętać, że żaden zawodnik nie trafia do wielkoszlemowej drabinki wprost z osiedlowych kortów. Zaś walka w dolinach rankingu ATP nie jest łatwa, bo też tenis nie jest sportem tanim – stąd ok. 80 tys. dol., które w pierwszej połowie roku zarobił na korcie zawodnik z okolic 100. miejsca w światowej klasyfikacji, nie robi wielkiego wrażenia. A na tym poziomie o dodatkowych wpływach z kontraktów reklamowych raczej trudno mówić.
Bez wstydu
Władze US Open przebiły granicę 50 mln dol. już w zeszłym sezonie. Ta kwota wygląda niezwykle przy premiach z początków współczesnego tenisa. Mija właśnie pół wieku od chwili, gdy na korty zarezerwowane dla amatorów dopuszczono zawodowców. W 1968 r. władze – International Lawn Tennis Federation – przyjęły w końcu do wiadomości, że „amatorzy" byli nimi tylko z nazwy, bo brak nagród finansowych w ówczesnych turniejach często kompensowano wysokimi dietami. Ukuto nawet termin „shamateur", będące połączeniem słów „shame" (wstyd) i „amateur" (amator). Jednocześnie zawodowcy, którzy już w latach 20. zarabiali pieniądze na meczach i turniejach pokazowych – zwanych nieco pogardliwie cyrkami – na Wimbledon czy Roland Garros wstępu nie mieli.
W roku 1968 rozpoczęła się era tenisa otwartego – stąd do dziś te wszystkie „open" w nazwach turniejów. Zwycięzca pierwszego oficjalnie profesjonalnego – rozpoczętego w wilgotny poniedziałek 22 kwietnia o godzinie 13.43 w Bournemouth, angielskim kurorcie nad kanałem La Manche – miał otrzymać 1000 funtów. Dziś, po uwzględnieniu inflacji, byłoby to ok. 17 tys. Dla zwyciężczyni przeznaczono mniej niż jedną trzecią tej kwoty, były to bowiem mroczne czasy nierówności. Dlatego część tenisistek zbojkotowała turniej, rozpoczynając jedną z wielkich tenisowych batalii o pieniądze.
W każdym razie kasa przyciągnęła widzów – sprzedano rekordowe 23 tys. biletów za 12 tys. funtów. Po wszystkim organizatorzy zanotowali, także rekordowy, zysk – ponad 3 tys. Historycznym zwycięzcą okazał się Australijczyk Ken Rosewall, który 12 lat wcześniej, po wywalczeniu czterech tytułów wielkoszlemowych, przeszedł na zawodowstwo. Począwszy od roku 1968, zdobył cztery kolejne, można więc sobie wyobrazić, jak wyglądałyby tenisowe statystyki, gdyby Rosewall i jemu podobni (zwłaszcza jego rodak Rod Laver) uczestniczyli w czterech największych turniejach bez przymusowej przerwy.