Choć to przeciąganie liny może jeszcze trochę potrwać, to rozstrzygnięcie będzie uzależnione bardziej od danych napływających ze światowych gospodarek niż od działań Donalda Trumpa czy Fedu. W końcu gospodarka nie może znajdować się w kwantowej superpozycji stanów. Albo będzie globalna recesja w przyszłym roku, albo jej nie będzie. Albo rynek akcji padnie na kolana, albo inwestujący w obligacje będą musieli zarządzić odwrót z pola bitwy.
Po kolejnej wymianie ciosów między USA a Chinami, wojny handlowe pozostają głównym zagrożeniem, na które zwracają uwagę globalni inwestorzy. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni, po raz pierwszy od lat, do powszechnej świadomości zaczęło przebijać się słowo o znacznie bardziej złowieszczym przesłaniu – recesja. Trwające już dość długo przemysłowe spowolnienie, gwałtownie spadająca rentowność obligacji, obniżka stóp przez Fed i wreszcie formalne odwrócenie się krzywej dochodowości w USA (rentowność dziesięcioletnich obligacji zeszła poniżej dwuletnich dopiero w trakcie sierpniowej ucieczki od ryzyka) wypełniły niezbędne warunki do uznania nadejścia gospodarczej zapaści na świecie za bardzo prawdopodobny scenariusz.
Słowo recesja bije rekordy
Globalne banki inwestycyjne, rynkowi stratedzy i analitycy zaczęli niemal prześcigać się w ogłaszaniu daty rozpoczęcia praktycznie pewnej już recesji. Zgodnie z wyliczeniami serwisu Bloomberga, w ubiegłym miesiącu słowo recesja zostało użyte w największej liczbie artykułów od 2011 roku. Jest to spostrzeżenie zbieżne z wynikami sierpniowego sondażu Bank of America ML, zgodnie z którym już co trzeci zarządzający na świecie dostrzega ryzyko nadejścia recesji w ciągu najbliższego roku (największy odsetek od ośmiu lat). Patrząc na częstotliwość wyszukiwania słowa na „r" w wyszukiwarce Google'a można dojść do wniosku, że gospodarcze załamanie (mające dopiero nadejść) jest już dziś na ustach wszystkich w porównywalnym stopniu, jak podczas tzw. wielkiej recesji lat 2008–2009. Co jednak ciekawe, w tym samym czasie, szukając w internecie informacji o zbliżającym się gospodarczym załamaniu, praktycznie nikt nie używa takich słów jak bessa czy krach.
Dokładnie odwrotnie było w trakcie panicznej wyprzedaży na Wall Street w grudniu ubiegłego roku, gdy inwestorzy szykowali się na nadejście rynku niedźwiedzia, a w mniejszym stopniu przejmowali się widmem recesji. Jest to właśnie efekt zadziwiającej rozbieżności, jaka zapanowała na rynkach akcji i obligacji, które zdają się odmiennie oceniać perspektywy światowej gospodarki. Analitycy z banku JP Morgan pokusili się nawet o oszacowanie prawdopodobieństwa wystąpienia recesji w USA według zachowania się poszczególnych klas aktywów. Okazało się, że rynki akcji oraz obligacji korporacyjnych praktycznie w ogóle nie biorą pod uwagę ryzyka rozpoczęcia gospodarczej zapaści, a już na pewno w znacznie mniejszym stopniu niż na przełomie tego i ubiegłego roku. Natomiast w ceny obligacji skarbowych oraz surowców wpisana jest prawie pewna recesja, której jeszcze w styczniu papiery dłużne amerykańskiego rządu nie dostrzegały (ale surowce już tak).