Marek Rybiec o ultramaratonach 4 Deserts: To było podwójne wyzwanie

Z prezesem iWealth Management, który ukończył cykl ultramaratonów 4 Deserts, rozmawia Przemysław Tychmanowicz

Publikacja: 24.12.2018 16:33

Foto: materiały prasowe

Jak to się stało, że finansista który stał na czele Skarbiec TFI, a obecnie jest prezesem firmy iWealth Management zdecydował się wziąć udział w cyklu 4 Deserts czyli ultramaratonie przez cztery pustynie świata?

Zainspirowała mnie do tego książka Daniela Lewczuka poświęcona właśnie 4 Deserts. Jest to historia o tym, jak czterech facetów z Polski zdecydowało się przebiec cztery biegi po 250 km na czterech pustyniach świata, które są zaliczane do 10 najtrudniejszych biegów na ziemi (ostatecznie tzw. Grand Slam zdobyło trzech z nich). Miałem wtedy na koncie już trzy maratony, ale poczułem, że to jest właśnie coś dla mnie. Udało mi się skontaktować z Andrzejem Gondkiem, który miał już na koncie Grand Slama i zorganizowałem spotkanie motywacyjne z nim jeszcze w Skarbcu. Wtedy ostatecznie też utwierdziłem się w przekonaniu, że też chcę to zrobić. Rozpocząłem więc przygotowania najpierw w Polsce, głównie w górach, a ich zwieńczeniem był ultramaraton w Patagonii.

Przygotowania przygotowaniami, ale przecież też jest życie prywatne oraz zawodowe...

Faktycznie pogodzenie tych wszystkich kwestii było największym wyzwaniem. W momencie, kiedy zapisywałem się na 4 Deserts kończyłem współpracę ze Skarbcem i miałem plan, aby zrobić sobie rok przerwy. Życie jednak zweryfikowało te założenia. Pojawił się pomysł stworzenia takiej firmy jak iWealth Management. W praktyce więc zamiast roku przerwy i skupieniu się wyłącznie na przygotowaniu do 4 Deserts doszła jeszcze bardziej intensywna praca, a przecież nie można też było zapominać o rodzinie. Do tego doszły kwestie organizacyjne związane z przygotowaniami do 4 Deserts. Rok upłynął więc pod znakiem bardzo dobrej organizacji, ale też dużym wsparciu od rodziny oraz pracowników w firmie. Bez tego na pewno nie dałbym radę udźwignąć wszystkiego.

A co z kwestiami logistycznymi?

To też jest ogromne wyzwanie. Proszę bowiem pamiętać, że mówimy o czterech biegach w czterech różnych miejscach świata czyli pustynia Namib w Namibi, pustynia Gobi w Monogolii, w Chile na pustyni Atakama oraz na Antarktyce. Jeden ważny element to oczywiście wszystkie kwestie związane z przemieszaniem się do tych miejsc, a drugi to sprzęt. Organizator wymaga na każdy z tych biegów kilkadziesiąt elementów wyposażenia. Większość tych rzeczy musiałem sam organizowałem. Bardzo pomogli mi w tym koledzy, którzy zdobyli Grand Slama wcześniej czyli Marek Wikiera oraz Daniel Lewczuk. W przygotowaniach do Antarktydy sprzętowo bardzo pomógł mi również polski oddział The North Face wyposażając mnie w najlepszy, dostępny sprzęt. To był wyjątek wynikający z faktu, że wsparcie TNF miała charakter sprzętowy, bo w innych przypadkach wszystkich „sponsorów" przekierowywałem do wsparcia finansowego naszej akcji charytatywnej.

W końcu przychodzi pierwszy bieg czyli Namibia. Wielki szok?

Namibia nie była aż takim wielkim szokiem, szczególnie na początku. Owszem było bardzo gorąco, ale przez pierwsze trzy dni biegliśmy wzdłuż wybrzeża więc pomagała nam bryza. Później jednak skręciliśmy w głąb lądu i tam już zaczęły się temperatury rzędu 40 – 50 stopni. W takich warunkach przebiegał też najdłuższy etap biegu, który liczył ponad 80 km. Jak się jednak później okazało Namibia to był dopiero wstęp do upałów, które najcięższe były na Atakamie ok 50 stopni w dzień przez cały bieg 250 km.

Co było największym wyzwaniem przy okazji pierwszego biegu? Czy to kwestia pogody czy też brak doświadczenia?

Upał się różnie znosi. Ja nie przepadam za upałami, ale jak się okazało naprawdę dobrze je znoszę. Oczywiście bieg był trudny, kryzysów było wiele, ale finalnie ukończyłem bieg na dobrym jak na moje możliwości miejscu.

Jakie były wrażenia po tym pierwszym biegu?

To co szczególnie zapadło mi w pamięci to przede wszystkim atmosfera. Wspaniali ludzie, niesamowite historie i nowe, ale bardzo silne relacje.

Czyli raczej nie było mowy o ściganiu?

Wręcz przeciwnie. Sam siebie postrzegałem jako osobę bardziej zespołową niż ostro rywalizującą. Natomiast podczas biegów włączał się duch rywalizacji i czasami było to wręcz irracjonalne. Potrafiłem podczas biegu 80 km na ostatnich 10 km ścigać się z ludźmi, których przecież nie znałem, tylko po to, aby kogoś wyprzedzić. To oczywiście też kosztowało dużo zdrowia, ale pokazało, że również mam silną żyłkę sportowca. Na mecie jednak zapominało się jednak o ściganiu się i panowały tam naprawdę przyjacielskie relacje.

Dobiega pan do mety. Pierwsza myśl...."po co mi to było" czy raczej „czas na kolejny start"?

Pamiętajmy, że mówimy o ultramaratonie, gdzie biegniemy po bardzo trudnym terenie, w bardzo trudnych warunkach, dodatkowo z plecakiem który waży kilkanaście kilogramów. Siłą rzeczy podczas takiego biegów ma się kilka kryzysów i są momenty, kiedy przeklina się decyzję o starcie i człowiek zarzeka się, że nigdy więcej tego nie zrobi. Decyzja o tym, że przebiegnę cztery pustynie jednak zapadła, ogłosiłem ją, a dodatkowo powiązane to było z dużą akcją charytatywną na rzecz hospicjum na warszawskim Ursynowie. Nie było więc odwrotu. Motywacja była silna, nawet jak było bardzo trudno, a było.

Ile czasu trzeba, żeby zregenerować się po takim biegu i przygotować się do następnego?

Tutaj mamy do czynienia z teorią i praktyką. W teorii po przebiegnięciu maratonu powinno się odpoczywać około miesiąca i następny podobny bieg planować za kilka miesięcy. W przypadku 4 Deserts codziennie pokonywaliśmy dystans maratonu, a czasami nawet dwukrotnie dłuższy i to w skrajnych warunkach. Na szczęście moje nogi bardzo szybko się regenerowały i właściwie po każdym z biegów mógłbym przebiec kolejny. Niezwykle ważnym, tak naprawdę najważniejszym aspektem podczas biegów jest również sfera mentalna. Tak naprawdę ultra maratony robi się głową, a nie nogami.

Drugi bieg czyli pustynia Gobi w Mongolii. Bardzo duża różnica w stosunku do tego pierwszego?

Przede wszystkim mieliśmy do czynienia z bardziej górzystym terenem. Były więc duże przewyższenia, trafiały się też ogromne ulewy. Oczywiście był to męczący bieg, ale jak się później okazało najgorsze miało dopiero nadejść.

Czyli Atakama?

Zgadza się. Atakama była zdecydowanie najtrudniejsza, ale jednocześnie było to też najpiękniejsze miejsce. Oczywiście było bardzo gorąco. Średnia temperatura sięga w ciągu dnia około 50 stopni. W nocy z kolei jest zimno i temperatura spada do około 0 stopni. Poza tym bieg odbywa się na znacznej wysokości, między 2500 – 3500 metrów nad poziomem morza. To było dla mnie bardzo trudne. Okazało się, że źle znoszę wysokości tym bardziej, że nie byłem zaklimatyzowany w takim otoczeniu. Dodatkowo, pod względem technicznym, była to też najtrudniejsza trasa. Były chociażby odcinki, kiedy przez 40 km biegliśmy w zapadającym się piasku. Mało tego, były też fragment z nasypami solno – wulkanicznymi, które były albo bardzo miękkie i się zapadały chociaż oczywiście nie było wiadomo, kiedy to się stanie, albo były bardzo twarde. To powodowało, że przez 40 km trzeba było bardzo uważnie stawiać każdy krok, aby nie złapać kontuzji, co oczywiście jest dodatkowym obciążeniem psychicznym. To właśnie na tym etapie odpadło najwięcej osób głównie poprzez kontuzje kostki. Tak jak jednak wspomniałem bieg był najtrudniejszy, ale też gwarantował najpiękniejsze widoki.

Pojawił się temat urazów. Pan nie miał z tym problemów?

Na szczęście nie miałem żadnych urazów, które by mnie wyeliminowały, chociaż raz było bardzo blisko. Oczywiście miałem normalne obrażenia dla biegaczy czyli odciski, zdarcia skóry czy też schodzące paznokcie. Po drugim biegu złapałem jednak kontuzję stawu skokowego. Ukończyłem bieg, ale kosztowało mnie to dużo sił i zdrowia. W trakcie biegu omijałem zresztą lekarzy bo bałem się, że mnie wyeliminują z dalszego uczestnictwa widząc bardzo spuchniętą nogę. Kiedy już wróciłem do Warszawy poszedłem do lekarza i na wypisie, po 6 godzinach diagnozowania, po usg, rtg i rezonansie 3 strony to był opis „stan zapalny". Pojawiło się więc pytanie co dalej. Lekarz powiedział, że muszę 3 tygodnie chodzić o kulach. Do kolejnego biegu miałem natomiast 6 tygodni więc później czasu na przygotowanie zostawało już bardzo mało. Jak się okazało po 3 tygodniach lekarz zalecił, abym dodatkowo jeszcze przez tydzień chodził o kulach. Po tym okresie miała zapaść decyzja czy będę mógł wziąć udział w kolejnym biegu chociaż lekarz wyraźnie zaznaczył, abym nie robił sobie nadziei i zaprosił na kolejną wizytę. Powiedziałem mu, że przyjdę do niego, ale po biegu z medalem. Szczęśliwie trafiłem do świetnego fizjoterapeuty Marka Migały, który masażem i akupunkturą doprowadził moją nogę do takiego stanu, że byłem w stanie pobiec i to pobiec dobrze..

Czwarty, ostatni bieg czyli Antarktyka. Formalność?

Tak miało być. Trzeba jednak pamiętać, że ten bieg był zupełnie innych od tych wcześniejszych. Przede wszystkim biega się w śniegu. Temperatura nie była jeszcze wielkim wyzwaniem bo oscylowała w graniach 0 stopni-minus kilka. Z drugiej strony przez to śnieg był mokry co tylko zwiększało skalę wyzwania. Ten bieg jest też o tyle specyficzny, że tam nie biegnie się 250 km, tylko biegnie się w określonym czasie. Wszystko przez to, że statek, który nas stamtąd zabierał odpływał w określonym czasie. Problemem jest też to, że biega się tam w kółko, ze względu na trudność z wytyczeniem szlaku ze względu na szczeliny oraz potencjalne lawiny. Mimo niesamowitych widoków, też trzeba było odpowiednio się do tego nastawić mentalnie.

Ile osób zaczęło, a ile skończyło 4 Deserts?

Generalnie osób, które chciały zrobić Grand Slama było 18. Ostatecznie cykl ten ukończyło 12 osób. Z Polski najbliżej tytułu poza mną był Michał Gawron, który z powodów osobistych musiał zrezygnować z ostatniego biegu. Szkoda, bo Michał biegał doskonale i bylibyśmy na mecie całego cyklu we dwóch, a tak byłem sam. Natomiast w poszczególnych biegach udział brało od 50 do nawet 230 osób.

Jak cykl ten wygląda od strony finansowej?

Nie da się ukryć, że jest to dość spory wydatek. Teoretycznie po spędzeniu ponad 20 lat na rynku i dobrze znając rynek, mogłem szukać sponsorów, ale ja miałem inne założenia. Odszedłem z jednej firmy, miałem odłożone pieniądze na te biegi, dodatkowo działałem w kręgach charytatywnych. Pojawił się więc pomysł, aby to wszystko połączyć. Biegi były więc nagrodą za moje lata pracy, a z drugiej strony postanowiłem też zebrać pieniądze od sponsorów i darczyńców i wszystkie te środki przekazywać na akcję charytatywną na rzecz Fundacji Hospicjum Onkologicznego Św. Krzysztofa na Ursynowie. Razem z Pawłem Łukasiakiem, prezesem Akademii Rozwoju Filantropii, zbudowaliśmy fundusz „Podwójne Wyzwanie". Chcieliśmy w jego ramach łączyć pasję z pomaganiem. Założeniem tego funduszu jest pomoc organizacjom, które robią bardzo dobre i wartościowe rzeczy, ale wymagają wsparcie finansowego czy też merytorycznego. Z jednej strony są to więc kwestie finansowe. Z drugiej zaś zorganizowaliśmy zespół menedżerów i prezesów firm i przez dwuletni okres będziemy pracować rzecz menedżerami hospicjum. Na początku akcji zobowiązałem się, że zbiorę 100 tys. zł. Dzięki temu, że bardzo wiele osób odpowiedziało na naszą akcję udało się zebrać tę kwotę. Zbiórka jednak nadal trwa więc jeśli ktoś chce pomóc to można wejść na stronę podwojnewyzwanie.com i dokonać wpłaty. Do czego gorąco namawiam bo potrzeby są duże. Wszystkie pieniądze trafiają do Hospicjum św. Krzysztofa na Ursynowie, a konkretnie do poradni leczenia bólu. Pieniądza mają zapewnić zakup sprzętu do tej poradni. Temat bólu jest w Polsce wciąż tematem tabu i chcieliśmy przy tej okazji poruszyć to zagadnienie.

To trochę odczarowywanie tego, jak dziś są postrzegani ludzie związani z rynkiem finansowym. Tzw. białe kołnierzyki kojarzą się raczej z przekrętami, szczególnie po takim roku jak ten. Dziś faktycznie uwaga skupiona jest na tych, co do których są jakieś zastrzeżenia. Nikt nie patrzy jednak na podmioty, które działają zgodnie z prawem i starają się trzymać najwyższych standardów. Na rynku jestem od 1996 r. Widziałem złe zachowania, ale widziałem też wiele pozytywnych przykładów. Dobre zachowania są jednak mało medialne i nikt o nich nie wspomina. Niestety wszystkie podmioty, które działają zgodnie z przepisami tracą reputacyjnie na zamieszaniu wokół firm wobec których są zastrzeżenia. To, co w iWealth Management chcemy szczególnie podkreślać to etyczna współpraca nie tylko z klientami, ale też partnerami biznesowymi i pracownikami. Zawsze starałem się do tego tak podchodzić, a dzisiaj jest chyba na to szczególne zapotrzebowanie. Nasz model biznesowy nie wynika jednak z obecnej sytuacji na rynku i zapotrzebowania na solidne, wartościowe firmy lecz bezpośrednio z naszych przekonań. Kryzys zaufania do rynku finansowego jest bardzo duży i przenosi się na inne instytucje. Naszym zadaniem jest odczarować ten wizerunek.

Dziś Marek Rybiec to jeszcze finansista czy już sportowiec?

Zdecydowanie finansista, ale też sportowiec. Sport oczywiście jest bardzo ważny, ale nie dominuje on w moim życiu. Sam siebie nazywam biegaczem turystycznym. Językiem finansów można powiedzieć, że biegam wynikowo w drugim kwartylu stawki, co w długim terminie na rynku finansowym jest marzeniem każdego. Oczywiście walczę o jak najlepsze miejsce, natomiast prowadząc taką firmę jak iWealth Management, mając trójkę dzieci i prowadząc działalność charytatywną nie byłbym w stanie trenować jak Ci, którzy są najlepsi podczas biegów. iWealth Management traktuję zresztą jak swoje dziecko więc na firmie koncentruje się bardzo mocno , niezależnie od biegania. Mogę jednak w tym czasie biegać bo w spółce pracuję z wybitnym zespołem bardzo doświadczonych menedżerów. Są już kolejne plany w tym m.in. ultramaraton Badwater w Kalifornii – 130 km w jednym biegi po Dolinie Śmierci – to był pomysł mojego przyjaciela, biegacza, ironmana i też finansisty Tomka Zyśko, którego poznałem na Gobi – jak mówiłem wcześniej relacje po tych biegach są bardzo mocne. W między czasie są też mniejsze projekty. Przyszły rok znów więc zapowiada się bardzo pracowicie, zarówno na polu zawodowym, jak i sportowym.

Marek Rybiec z rynkiem kapitałowym jest związany od 1996 r. Był m.in. wiceprezesem DI Xelion, a także prezesem Skarbiec TFI. W 2013 r. jako szef Skarbiec Holding wprowadził spółkę na giełdę. Od grudnia 2017 r. rozwija firmę iWealth Management, której jest prezesem. W tym roku ukończył cykl ultramaratonów 4 Deserts.

Parkiet PLUS
Richard Teng, prezes giełdy Binance, o halvingu bitcoina
Parkiet PLUS
Kim pan jest, Satoshi Nakamoto-san?
Parkiet PLUS
Salwador, czyli kraj, który chce być bitcoinowym rajem
Parkiet PLUS
Kryptowaluty wkroczyły do finansowego mainstreamu
Parkiet PLUS
Do poprawy wyników spółek z branży chemicznej niezbędny jest wzrost popytu i cen
Parkiet PLUS
Najwyższe stopy zwrotu przyniosą średnie spółki