Chiny stają się rynkiem zdominowanym przez sektor IT

Z Kelvinem Tay, dyrektorem zarządzającym singapurskiego oddziału banku UBS i zarazem popularnym komentatorem ekonomicznym w Azji, o perspektywach dla azjatyckich rynków i gospodarek rozmawia Hubert Kozieł.

Aktualizacja: 10.12.2017 14:33 Publikacja: 10.12.2017 12:01

Chiny stają się rynkiem zdominowanym przez sektor IT

Foto: 123RF

Globalna hossa nie ominęła Azji. Widzimy np., że jakiś czas temu tokijski indeks Nikkei 225 sięgnął najwyższych poziomów od ponad 20 lat. Jak długo może jeszcze potrwać w Azji ten rynek byka?

Azjatyckie rynki mogą iść w górę jeszcze przez dłuższy okres. Fundamenty są tam przecież silne. Spodziewamy się, że wzrost gospodarczy w regionie Azji Wschodniej wyniesie w tym roku i w przyszłym po około 6 proc. W systemie finansowym wciąż jest bardzo dużo płynności. O ile amerykański Fed podnosi stopy procentowe, o tyle realne stopy w USA są wciąż ujemne. Europejski Bank Centralny wciąż drukuje pieniądze, Bank Japonii też nadal to robi, więc warunki, jeśli chodzi o politykę pieniężną, wciąż są dosyć luźne. Wyniki spółek się poprawiają. Przez pierwsze trzy kwartały tego roku większość azjatyckich spółek albo miała zyski lepsze od prognoz, albo przynajmniej zgodne z prognozami. Gdy weźmiemy wszystkie te czynniki razem oraz uwzględnimy to, że ceny ropy pozostają na ładnym poziomie 60 USD za baryłkę, dobrym zarówno dla importerów, jak i dla producentów ropy, to okazuje się, że znajdujemy się w sytuacji, która powinna wspierać rynki.

A inwestorzy przestali się już przejmować spowolnieniem gospodarczym w Chinach...

Chińska gospodarka rzeczywiście zwalnia. Kiedyś rosła o ponad 10 proc. rocznie, teraz o około 6,5 proc. rocznie, a po 2025 r. wzrost może zwolnić do poziomu 5,5–6 proc. rocznie i utrzymać takie tempo przez kilka kolejnych dekad. Chińczycy skupiają się teraz bardziej na jakości wzrostu gospodarczego niż na jego szybkości. O ile więc tempo wzrostu zwolniło, o tyle jego jakość się poprawiła. Wzrost ma teraz szersze podstawy, nie opiera się już w tak dużym stopniu jak dawniej na eksporcie i sektorze nieruchomości.

Widzimy jednak, że chińskie indeksy takie jak Shanghai Composite czy CSI 300 radziły sobie w tym roku gorzej w porównaniu z innymi indeksami z rynków wschodzących.

Nie zgadzam się. Gdy patrzymy na indeks MSCI China, to widzimy, że od początku roku zyskał blisko 50 proc. Chiny są więc jednym z najlepszych rynków akcji w tym roku. Zaczął on bardzo ładnie rosnąć od lutego zeszłego roku, a mocno go ciągnął w górę sektor technologiczny. Stanowi on obecnie około 50 proc. indeksu. MSCI China staje się więc de facto indeksem technologicznym. To już nie „stara gospodarka", gdzie prym wiódł przemysł ciężki, sektor nieruchomości czy firmy naftowe. Te spółki stanowią obecnie małą część indeksu.

Czy rola sektora technologicznego na chińskim rynku będzie jeszcze szybko rosła?

Wystarczy spojrzeć, jak ten sektor zmienia chińskie społeczeństwo. Byłem jakiś czas temu w Pekinie i poszedłem tam do Starbucksa na kawę. Przy kasie wyjmuję portfel i chcę zapłacić gotówką. Pan z obsługi patrzy na mnie i mówi: „Nie jesteś z Chin". Spytałem się więc, czy mój mandaryński jest tak słaby, że się zorientował. Odparł: „Nie, twój mandaryński jest dobry. Po prostu chcesz zapłacić gotówką, a wszyscy tu teraz płacą za pomocą smartfonów". Na chińskich weselach tradycyjnie wręcza się parze młodej pieniądze w czerwonych kopertach. Teraz jednak często się zdarza, że gospodarze podchodzą do terminala przy wejściu i wpłacają datek, przystawiając do niego telefon. Na nagrobkach widnieją kody QR, po których zeskanowaniu można poczytać sobie o zmarłym i dowiedzieć się, kto był jego krewnym i kto opiekuje się grobem. Nawet żebracy w Pekinie i Szanghaju noszą tabliczki z kodami QR. Kto chce im dać pieniądze, skanuje kod telefonem i wpłaca im pieniądze na konto.

To rzeczywiście robi wrażenie. Część analityków nadal ma jednak poważne zastrzeżenia co do perspektyw gospodarczych dla Chin. Mają oni np. wątpliwości dotyczące działań Ludowego Banku Chin. Czy powinniśmy obawiać się zacieśniania polityki pieniężnej w Państwie Środka?

Ludowy Bank Chin musi zacieśniać politykę, by uniknąć powstawania baniek. Robi to jednak powoli i stopniowo. Nie ma więc obaw, że nagle wycofa płynność z rynku. Płynność jest wycofywana stopniowo. Gdy wzrost gospodarczy się stabilizuje a eksport odbił się, więc nie ma już potrzeby, by zapewniać gospodarce tyle kredytu, co wtedy gdy eksport spadał, światowa gospodarka miała się dużo gorzej, a Chiny traciły na konkurencyjności. Wówczas potrzebne były wielkie ilości kredytu, by pobudzić gospodarkę. Teraz bank centralny może pozwolić sobie na stopniowe delewarowanie.

A co z Japonią? Jakie są perspektywy dla jej gospodarki?

Japonia radzi sobie teraz dobrze, w dużej mierze dlatego, że mamy zsynchronizowany wzrost w globalnej gospodarce. Mamy silny wzrost w USA, w Europie, rosną też Chiny, a popyt na japońskie dobra eksportowe się zwiększa. Japonia ma natomiast przewagę w postaci słabego jena, który tracił w ostatnich latach na wartości w wyniku programu QE realizowanego przez Bank Japonii. Poziom kursowy wynoszący 112–115 jenów za 1 dolara jest bardzo dobry dla japońskich eksporterów, więc indeks Nikkei poszedł w tym roku w górę. Jest on zwykle bardzo silnie skorelowany z jenem i zyskuje, gdy japońska waluta słabnie. Obecnie więc sytuacja w Japonii wygląda dobrze. Ale w średnim i długim terminie mogą dawać o sobie znać problemy strukturalne.

Inwestorzy mogą się rozczarować abenomiką, czyli polityką gospodarczą rządu Shinzo Abe?

Dokładnie. Abenomika doprowadziła głównie do osłabienia jena, ale nie przyniosła większych reform strukturalnych dotyczących choćby rynku pracy. A inflacja wciąż jest słaba.

Gdy byłem w Japonii, zaobserwowałem, że Japończycy są narodem, który bardzo niechętnie wydaje pieniądze i przez to trudno pobudzić tam konsumpcję.

Wpływ ma na to jakość dostępnych miejsc pracy. Dostępne są głównie słabiej płatne posady. Wielu młodych ludzi chwyta się więc tymczasowych, mało płatnych zajęć, takich jak np. praca w restauracjach, bo lepiej płatne posady w korporacjach nie są dla nich dostępne. Nie dostają ubezpieczenia emerytalnego ani zdrowotnego, nie mają też możliwości awansu, więc ich siła nabywcza nie jest zbyt wielka.

A „normalne" spółki nie są zbyt chętne, by podnosić płace...

Nie wiem, ile ma pan lat, ale jeśli urodziłby się pan w latach 80. w Japonii, to nigdy nie doświadczyłby pan inflacji. Pańskim doświadczeniem byłoby to, że rzeczy stawałyby się coraz tańsze, tańsze i tańsze. To kompletnie inne doświadczenie niż to jakie jest udziałem ludzi z reszty świata, gdzie zwykle z roku na rok towary w sklepach stają się coraz droższe. Nie ma więc takiej presji na podwyżki płac w japońskich korporacjach.

Jednym z niezwykłych zjawisk w trakcie obecnej globalnej hossy, jest to, że koreański indeks KOSPI bił w tym roku rekord za rekordem, choć przecież cały czas słyszymy o zagrożeniu wojennym w związku z działaniami Korei Północnej. Jak to wytłumaczyć?

Napięcia geopolityczne dają tam o sobie znać już od dłuższego czasu. Nie pojawiły się z dnia na dzień. Zmieniło się to, że nowy amerykański prezydent bardzo ostro się wypowiada na temat północnokoreańskiego zagrożenia, więc powstaje wrażenie, że sytuacja bardzo się zaostrzyła. Naszym zdaniem jednak zagrożenie wojną na Półwyspie Koreańskim jest niewielkie. Wynosi najwyżej 20 proc.

Wygląda więc na to, że inwestorzy przejmują się bardziej wynikami Samsunga niż groźbami Kim Dzong Una.

(Śmiech)

Które z rynków azjatyckich akcji są najbardziej obiecujące dla inwestorów?

Lubimy Chiny, Tajlandię oraz Indonezję. Chiny, dlatego że zyski tamtejszych spółek technologicznych wciąż bardzo mocno rosną. Wyniki niektórych firm za trzeci kwartał były naprawdę imponujące. Lubimy Indonezję, gdyż uważamy, że jest tam duży potencjał. Jej władze zwiększają wydatki na infrastrukturę, a waluta się ustabilizowała, inflacja jest pod kontrolą, a bank centralny ma pole do cięć stóp.

A co z Filipinami i ich prezydentem Rodrigo Duterte?

Duterte ma mnóstwo złej prasy. Jego wojna przeciwko narkotykowym dilerom jest bardzo mocno krytykowana na Zachodzie, ale Filipiny mają rzeczywiście bardzo poważny problem z narkotykami. Żyje tam 12 mln uzależnionych, w kraju liczącym nieco ponad 100 mln ludzi. Filipin nie stać na to, by zapewnić im rehabilitację w zachodnim stylu, więc Duterte postanowił zniszczyć handlarzy narkotykami. Duterte jest poza tym bardzo probiznesowym przywódcą. Filipiny mają jednak ten problem, że zamiast nadwyżki na rachunku obrotów bieżących pojawił się u nich deficyt. Przez to peso filipińskie osłabło. Problem ten został powiększony przez to, że spadły transfery finansowe od tysięcy Filipińczyków pracujących na Bliskim Wschodzie, przez ostatnie lata mocno spadły ceny ropy, a wielu z tych emigrantów zarobkowych wracało do kraju.

Kelvin Tay był w Polsce na spotkaniu zorganizowanym przez Polską Radę Biznesu

CV

Kelvin Tay jest dyrektorem zarządzającym i regionalnym dyrektorem inwestycyjnym w banku UBS w Singapurze. Jest też popularnym komentatorem ekonomicznym, który regularnie występuje w CNBC Asia, Bloomberg TV, Channel News Asia i BBC World. W UBS Wealth Management pracuje od 2006 r. Wcześniej pracował m.in. w Deutsche Bank Private Wealth Management, JPMorgan Chase, ABN Amro i Overseas Union Bank.

Parkiet PLUS
Richard Teng, prezes giełdy Binance, o halvingu bitcoina
Parkiet PLUS
Kim pan jest, Satoshi Nakamoto-san?
Parkiet PLUS
Kryptowaluty wkroczyły do finansowego mainstreamu
Parkiet PLUS
Salwador, czyli kraj, który chce być bitcoinowym rajem
Parkiet PLUS
Do poprawy wyników spółek z branży chemicznej niezbędny jest wzrost popytu i cen
Parkiet PLUS
Najwyższe stopy zwrotu przyniosą średnie spółki