Próby ściągnięcia gotówki przez zbyt wielu inwestorów naraz, w tym także inwestorów instytucjonalnych, którzy mierząc się z umorzeniami jednostek (to spekulacja), starają się sprzedać część obligacji, nawet jeśli są przekonani, że ich spłacie nic nie grozi (np. obligacjom podporządkowanym zrepolonizowanych banków), muszą się przełożyć na spadek notowań.

Po fali umorzeń i paniki sytuacja miałaby szansę wrócić do dawnej normy, ale pandemia skłoniła także rządy wielu krajów – w tym Polski – do wdrożenia całego pakietu bodźców fiskalnych, których wartość nasz rząd podliczył na 212 mld zł, a w skali całego świata liczony jest już w bilionach dolarów i euro (bez uwzględniania operacji banków centralnych). Powstanie więc w krótkim czasie masa nowego długu emitowanego przez już wcześniej mocno zadłużone państwa, których gospodarki znalazły się w recesji lub na jej granicy (w najlepszym razie). Dług musi w takich warunkach drożeć, zwłaszcza że wyceny funduszy dłużnych mogą tracić na już obserwowanej korekcie notowań obligacji. W konsekwencji wzrosną też koszty długu dla przedsiębiorstw, przynajmniej te niebankowe, a więc m.in. rentowność i oprocentowanie przyszłych emisji obligacji korporacyjnych.

Wyprzedaż obligacji może stłumić skup papierów skarbowych przez banki centralne, co przecież przerabialiśmy w czasie wychodzenia z poprzedniego kryzysu. Pytanie za dobrych kilka bilionów dolarów brzmi, czy i tym razem autorytet banków centralnych wystarczy do powstrzymania wyprzedaży na rynku długu. I czy skup „każdej niezbędnej ilości" obligacji nie wywoła przypadkiem kłopotów jeszcze większych niż sama pandemia?