Tomasz Podgajniak: Polityka energetyczna to zbiór pobożnych życzeń

#PROSTOzPARKIETU. - Nowe regulacje mogą skutkować falą bankructw w branży wiatrowej – mówi Tomasz Podgajniak, wiceprezes Polskiej Izby Gospodarczej Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej.

Publikacja: 18.03.2019 21:08

Tomasz Podgajniak, wiceprezes Polskiej Izby Gospodarczej Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej.

Tomasz Podgajniak, wiceprezes Polskiej Izby Gospodarczej Energetyki Odnawialnej i Rozproszonej.

Foto: parkiet.com

W ostatnim czasie pojawiło się sporo opinii, że rząd przeprasza się z wiatrakami. Zgadza się pan?

Tomasz Podgajniak: Deklaracje są bardzo różne, ale kluczowe będzie to, co ostatecznie zostanie zrealizowane. Z jednej strony rząd przewiduje w oficjalnych dokumentach przekazanych do konsultacji i do Komisji Europejskiej, że do 2035 r. lądowe farmy wiatrowe znikną z polskiego krajobrazu, a jednocześnie zapowiada się aukcje na 2,5 tys. MW nowych mocy wiatrowych z zamiarem, że zostaną wybudowane do 2021 r. To byłoby niesamowite przyspieszenie. Dla porównania, jak dotąd największy wysyp turbin wiatrowych mieliśmy w 2016 r., kiedy w pośpiechu przed wejściem w życie nowych rozwiązań prawnych, które likwidowały system zielonych certyfikatów, inwestorzy zbudowali 1,4 tys. MW. To dziś te zapowiadane 2,5 tys. plus 1 tys. z ubiegłorocznej aukcji to w sumie byłoby 3,5 tys. MW mocy do zbudowania w dwa lata. Technicznie jest to wykonalne, ale w praktyce może się okazać trudne.

Dlaczego?

Bo po pierwsze może zabraknąć na to finansowania. Banki z uwagą przyglądają się każdej inwestycji w farmy wiatrowe i często boją się wykładać na to pieniądze. Po drugie może okazać się, że nie ma już tych turbin, na które dwa czy trzy lata temu wydano pozwolenia. Po prostu postęp technologiczny biegnie tak szybko, że wchodzą na rynek coraz to nowe generacje wiatraków. Tymczasem ustawodawca zamroził stan faktyczny, tzn. można budować na podstawie zezwolenia, które było ważne w lipcu 2016 r., jeszcze z różnymi pułapkami po drodze. Żeby przystąpić do aukcji trzeba mieć jeszcze wizję, że to się uda zrealizować.

Planowana nowelizacja ustawy o odnawialnych źródłach energii przewiduje właśnie te duże aukcje dla zielonej energii, ale też wprowadza zmiany dla instalacji już istniejących. Jak pan je ocenia?

Z pewnością są tam zmiany od dawna przez branżę oczekiwane, które poprawiają prawo. Natomiast resort energii zaproponował jedną zmianę, która zmroziła wszystkich. Zaproponowano, żeby powiązać ceny zielonych certyfikatów, a więc system wsparcia dla już istniejących instalacji, z ceną energii elektrycznej. Co do zasady to rozwiązanie mogłoby być sensowne, ale diabeł tkwi w szczegółach. Wychodzi bowiem na to, że maksymalna suma przychodów, jaką farmy wiatrowe mogłyby uzyskiwać w przyszłości to 317 zł za megawatogodzinę (MWh). Tymczasem ze statystyk, którymi ministerstwo też dysponuje, wynika, że większość instalacji wiatrowych ma koszty bez zwrotu kapitału na poziomie 360–370 zł. A więc już z założenia proponuje się przychody, które wpędzają tych wszystkich inwestorów w trwałą nierentowność. To może się skończyć falą upadłości.

Co więc mogłoby wyrwać z kłopotów branżę wiatrową i przyspieszyć inwestycje w zielone moce?

Przede wszystkim rząd musiałby się wykazać dużą determinacją, by przekonać inwestorów, że poszedł po rozum do głowy i zmienił swoją politykę. Zapowiedzi niektórych kandydatów do Parlamentu Europejskiego, którzy opowiadają, co będą robić, by ratować węgiel, a dezawuować wiatraki, nie napawają optymizmem. W rządzie nie ma spójnego przekazu w tym zakresie. Jeśli inwestor chce coś zrealizować, to patrzy, jakie są warunki zewnętrzne i jakie są ryzyka. On musi być przekonany, że jest bezpiecznie. Że przez 15 lat, bo na tyle się przeciętnie zakłada zwrot z inwestycji w tym obszarze, prawo nie będzie co chwila wywracane do góry nogami.

Resort energii przedstawił wreszcie długo oczekiwany projekt polityki energetycznej państwa do 2040 r. Jak pan go ocenia?

Polityka energetyczna przygotowana przez Ministerstwo Energii zakłada, że systemy energetyczne, świat i przemysł będą się rozwijać tak jak w XX wieku. A tu zmiana jest gigantyczna. I jeśli się tego nie rozumie, to nie można zaproponować rozwiązań, które odpowiadałyby tym nowoczesnym wyzwaniom. Dlatego też banki coraz częściej nie chcą już angażować się w energetykę węglową, bo widzą, że to ślepy zaułek, że te inwestycje już nigdy się nie zwrócą. Ten dokument zakłada, że do 2040 r. będziemy mieli wciąż spory udział węgla w miksie energetycznym, że zbudujemy 6 tys. MW w elektrowniach jądrowych, że wytniemy całą energetykę wiatrową z lądu i postawimy farmy na morzu. A nic się nie mówi konkretnego o efektywności energetycznej, gdzie mamy ogromne pole do popisu. W praktyce nie ma też strategii, która długofalowo doprowadziłaby do zwiększenia udziału energetyki rozproszonej. To o tyle istotne, że świat stał się niebezpieczny i dobrze byłoby nie mieć molochów, które łatwo jest np. atakiem terrorystycznym zniszczyć i spowodować, że kraj jest obezwładniony. Dla mnie to polityka staromodna, której nie jestem w stanie zrozumieć. I nic dziwnego, że eksperci są rozedrgani, bo wiedzą, że to tylko zbiór pobożnych życzeń.

Resort energii duży nacisk kładzie na rozwój energetyki wiatrowej na morzu i elektrowni słonecznych. To dobry kierunek?

Energetyka słoneczna będzie się rozwijała niezależnie od tego, co pan minister na ten temat powie. To się już w tej chwili staje najtańszym źródłem energii i w zasięgu ręki przeciętnego konsumenta. A więc ludzie będą montować panele fotowoltaiczne na dachach swoich domów, choćby z tego powodu, żeby ograniczyć rosnące rachunki za prąd. Już jesteśmy w momencie, który wieściliśmy, że się wydarzy w latach 2022–2023. To się stało szybciej. Ta energetyka solarna będzie się więc rozwijała, bo to jest przyszłość. Moim zdaniem w przyszłości, choć jeszcze odległej, będziemy mieli świat zasilany słońcem, a więc górować będą głównie panele fotowoltaiczne i efektywne magazyny energii.

A co z farmami na morzu?

To ciekawy temat. Kłopot polega na tym, że gdybyśmy dzisiaj postawili na rozwój na lądzie nowoczesnych turbin, tych największych, to mielibyśmy stopień wykorzystania mocy zainstalowanej na poziomie 35–40 proc. Dzisiaj średnio to 25 proc. Tak więc moglibyśmy, mając ten sam potencjał mocy zainstalowanej, produkować więcej energii. Na Bałtyku według mojej wiedzy nie da się osiągnąć wyższego wskaźnika wykorzystania mocy zainstalowanej niż 45 proc. mocy, a nakłady inwestycyjne są dwukrotnie wyższe. Więc tak długo, jak nie wyczerpiemy potencjału na lądzie, nie ma sensu inwestować w energetykę morską. Tym bardziej że tu też działa efekt tanienia technologii i może za kilka lat będziemy mieli zupełnie inne rozwiązania, istotnie tańsze. Tego nie da się zrobić w perspektywie szybszej niż 2030 r. Zbudowanie takiego potencjału i zdobycie na to finansowania będzie potężnym wyzwaniem.

Na razie chętnych do inwestowania w farmy na morzu nie brakuje.

Bo wszystko znajduje się w sferze deklaracji i wydatkowania małych pieniędzy. Problem pojawi się, gdy trzeba będzie podjąć ostateczne decyzje i wyłożyć miliardy złotych na projekty. box

Energetyka
Maciej Bando: Jak uciekać przed deficytem mocy do produkcji prądu
Energetyka
Tauron z wysokim zyskiem za 2023 rok
Energetyka
Akcjonariusze mniejszościowi przegrali z Energą. Chodzi o podział zysków
Energetyka
Wiatraki wykręciły rekordowe wyniki Polenergii
Energetyka
Jak radzić sobie z brakiem mocy? Import energii będzie rósł
Energetyka
Prezes Energi odwołana. Kto zastąpi bliską współpracownicę Daniela Obajtka?